NOWY / NEW BLOG - http://olchowski.info

wtorek, 25 grudnia 2007

Prezentacja koncepcji rozprawy doktorskiej

Zastosowanie amerykańskich metod edukacji medialnej w polskich szkołach policealnych

Zastosowanie amerykańskich metod edukacji medialnej w polskich szkołach policealnych jest możliwe i daje szeroko oddziaływujące efekty pozytywne:

  • podwyższa możliwości zatrudnienia absolwentów;
    • rozwijają umiejętności posługiwania się mediami poprzez tworzenie własnych komunikatów medialnych co podwyższa kwalifikacje zawodowe,
    • rozwijają umiejętności interpersonalne i pracy w grupie,
    • aktywizują pozwalając uczestnikom zajęć rozwijać inicjatywność, kreatywność i poczucie sprawstwa względem świata mediów,
  • rozwija umiejętności samodzielnego krytycznego odbioru komunikatów medialnych;
    • umiejętności samodzielnego posługiwanie się mediami aktywizują odbiorcę,
    • świadomość technik medialnej manipulacji odbiorcą częściowo uodparnia na ich działanie,
    • podejście instrumentalne do mediów dekonstruuje teksty kultury popularnej czyniąc uczestników zajęć krytycznymi odbiorcami.

Dzięki temu są warte polecenia jako uzupełniające, przezwyciężające encyklopedyzm polskiego systemu edukacji, również objawiający się analogicznym do lekcji z literatury, niewłaściwym podejściem do edukacji medialnej jako analizy teoretycznej komunikatu medialnego. Można również zauważyć korzyści społeczne związane z zapobieganiem bezrobociu wśród absolwentów.

Amerykańskie metody edukacji medialnej

Amerykańskie metody edukacji medialnej są oparte na praktycznym doświadczaniu procesu tworzenia komunikatu medialnego. Zasadniczym ich celem jest socjalizacja uwzględniająca społeczną rolę mediów.

Teoria amerykańskich metod edukacji medialnej

Jak wiadomo na amerykańską myśl społeczną największy wpływ miał pragmatyzm
w wydaniu Williama Jamesa. W teorii pedagogicznej to podejście, w formie instrumentalizmu Johna Dewey’a, prowadziło do rozumienia procesu wychowania jako kształtowania zasadniczych postaw i umiejętności społecznych.

W dydaktyce instrumentalizm promował doświadczenie jako podstawowe źródło zdobywania i weryfikowania wiedzy. Hasło uczenie się przez działanie realizowane było poprzez aktywność praktyczną i manualną. Głównym celem szkoły było pobudzanie wrodzonych zdolności dzieci, zainteresowań, wzbogacanie doświadczeń, samodzielna praca, wiedzę zdobywały jako wartość dodatkową. Takie podejście szczególne korzyści daje
w kształceniu zawodowym rozwijając umiejętności praktyczne, użytkowe, i poczucie sprawstwa. Taka praktyka edukacyjna odpowiadała etosowi narodu amerykańskiego opartemu na cnotach budujących go imigrantów: samodzielności, przedsiębiorczości, innowacyjności i szacunkowi dla indywidualizmu.

Z drugiej strony takie pochodzenie powoduje fundamentalne amerykańskie problemy z tożsamością narodową, wynikające z wielokulturowości. Podstawowym zadaniem procesu wychowania w Stanach Zjednoczonych jest wspieranie procesu inkulturacji, wrastania
w kulturę bądź kultury; asymilacji dorobku kulturowego będącego jednym z głównych. mechanizmów socjalizacji.

Ważne dla nas jest ich podobieństwo do współczesnych zjawisk społecznych występujących na całym świecie po wpływem globalizacji której jednym z czynników jest oddziaływanie kultury popularnej, głównie poprzez komunikaty medialne, w większości pochodzenia amerykańskiego. Daje to w efekcie amerykanizację, zjawisko dzięki któremu można powiedzieć że jeśli chodzi o świat mediów to wszyscy mieszkamy w Ameryce.

Uczenie rozumienia i świadomego korzystania, odbioru komunikatów medialnych, oraz umiejętności samodzielnego tworzenia przekazów w różnych formach medialnych to zasadnicze cele edukacji medialnej. Potrzeba istnienia przedmiotów wprowadzających takie zagadnienia, i uczących takich umiejętności pojawiła się jako „ (...) reakcja na wtargnięcie świata sztuki audiowizualnej w świat jednostki. We wszystkich swoich formach: technologicznych, kulturalnych, kreatywnych, estetycznych, komunikacja audiowizualna konfrontuje człowieka ze wszystkimi jego aspektami: fizjologicznymi, intelektualnymi, psychologicznymi, uczuciowymi, a nawet duchowymi. Celem tej edukacji jest rozwinięcie zmysłu krytycznego wobec wytworów wizualnych i dźwiękowych, które nas otaczają, by popierać bardziej odpowiedzialne zachowania konsumentów.” (Brunet, 1992, s. 215).
W innym ujęciu głównym celem edukacji medialnej jest przygotowanie do świadomego i krytycznego odbioru komunikatów medialnych, a także do posługiwania się mediami (zarówno urządzeniami, jak i specyficznym dla danego środka przekazu językiem, kodem), jako narzędziami pracy, a więc narzędziami komunikowania się, uczenia się, zdobywania
i przetwarzania informacji (Strykowski, 1997). Pojęcie „a media literate person” oznacza osobę, która nie tylko jest sprawnym selekcjonerem i odbiorcą informacji, ale może również komunikować się za pomocą różnorodnych środków multimedialnych (Goban-Klas, 1998).

Obserwacja uczestnicząca na zajęciach edukacji medialnej w USA

W roku 2000 miałem możliwość zapoznania się z metodami realizacji zajęć z zakresu edukacji medialnej w szkołach różnych poziomów i typów w amerykańskich stanach Iowa oraz New York. Najwięcej doświadczeń zdobyłem w trakcie zajęć w Westchester Community College. Jest to zespół szkół policealnych i jej uczniowie są w wieku od 16 do 60 lat
z przewagą młodzieży. Podobnie jak w szkołach niższych panuje duża swoboda w zakresie indywidualnej organizacji nauki przez każdego ucznia. Wymaga to od nich dużej dojrzałości w decyzjach i zdyscyplinowania oraz zaradności w realizacji. Uczestniczyłem w kursach prowadzonych przez Williama Wintersa w ramach kierunku Communications and Media Arts (Sztuki Komunikacji i Mediów). Jest to jeden z wielu kierunków nauki w tym koledżu pozwalający na wybieranie go jako dodatkowego względem innych oraz wybieranie
w ramach niego części przedmiotów. Najpopularniejszy wśród osób które często uczyły się na innym kierunku był przedmiot „Rozumienie środków masowego przekazu” zaś w ramach specjalizujących się w tym kierunku „Zapowiedzi radiowe i telewizyjne”.

W ramach przedmiotu „Rozumienie środków masowego przekazu” uczniowie realizowali szereg ćwiczeń których wyniki omawiane były na zajęciach, przykładowe zadanie polegało na unikaniu przez jeden dzień kontaktu z mediami i prowadzeniu obserwacji czy jest to możliwe i jakie działania podejmuje się wtedy zastępczo. Część ćwiczeń polegała na analizie formy i funkcji różnych komunikatów medialnych. Liczącymi się elementami były ilość i forma opracowania swoich obserwacji oraz umiejętność ich zaprezentowania w grupie. Promowano inicjatywę i samodzielność myślenia. Uczniowie wchodzili w role np. redaktorów gazety czy programu telewizyjnego. Nauczyciel przedstawiał podstawowe zadania jakie wiążą się z tymi zawodami, podkreślał również ich związek i rolę w całości życia społecznego. Treść komunikatów medialnych była traktowana drugoplanowo. Celem tych zajęć jest wyrobienie bardziej krytycznego sposobu korzystania i odbioru mediów oraz świadomości ich roli i sposobu funkcjonowania u osób nawet nie wiążących planów zawodowych z mediami.

Kampus koledżu obsługujący kilkanaście tysięcy uczniów z całej gminy jest kompleksem budynków mającym w swoim zespole pracownię medialną ze sprzętem montażowym, rozgłośnię radiową i studio telewizyjne wraz z realizatorką. Zajęcia na przedmiocie „Zapowiedzi radiowe i telewizyjne” prowadzone są w tych miejscach oraz
w terenie i w zaprzyjaźnionych mediach. Celem kursu jest nauczenie umiejętności przygotowania prostej formy reklamowej – zapowiedzi, jest to pierwszy krok w kierunku zdobycia przez niektórych uczniów zawodu operatora czy prezentera ale również nauczenie możliwości korzystania z mediów osób zawodowo z nimi nie związanych, np. pielęgniarki występującej w komunikacie zachęcającym do szczepień, czy sprzedawcy z salonu samochodowego występujących w lokalnej telewizji. Na zajęciach uczniowie podejmują wszystkie działania konieczne do realizacji zapowiedzi. Przykładowo, grupa dzieli się na prezentera, operatora kamery, dźwiękowca, realizatora, montażystę... Każdy w kolejnej realizacji podejmuje inna role, aż wszyscy przejdą każdą. Każdy z uczniów przychodzi
z jednym własnym pomysłem na zapowiedź, w jego realizacji inni mu pomagają.

Zastosowanie amerykańskich metod edukacji medialnej w polskich szkołach policealnych

Przykłady zastosowania

Od roku 2001 próbowałem stosować amerykańskie metody edukacji medialnej
w polskich szkołach policealnych gdzie zajmowałem się kilkoma zagadnieniami wchodzącymi w zakres edukacji medialnej pod nazwami przedmiotów: fotografia reklamowa, grafika komputerowa, poligrafia, multimedia i grafika komputerowa oraz organizacja reklamy. Słuchacze uczestniczyli również w zajęciach praktycznych w ramach pracowni technik reklamy oraz odbywali praktykę zawodową w prowadzonej przeze mnie agencji reklamowej. Mając tak duży, zwłaszcza godzinowo, udział w realizacji nauki w dwuletnim trybie prowadzącym do uzyskania tytułu technika mogłem dosyć swobodnie dysponować czasem. Przy uwzględnieniu konieczności zrealizowania minimum programowego mogłem sobie pozwolić na przygotowywanie autorskiego programu nauczania w oparciu
o amerykańskie wzorce. Zasadniczo starałem się dążyć do realizacji w ramach zajęć jednego ambitnego, praktycznego i multimedialnego projektu, nawet na kilku przedmiotach, czasem
w ciągu dwu lat nauki, często łącząc prace kilku grup, nawet z konkurujących ze sobą niepublicznych szkół policealnych w których pracowałem. Bardzo wewnętrznie zróżnicowane, pod względem wieku i wykształcenia czy doświadczenia zawodowego, grupy, podobnie jak obserwowane w USA, zachęcały do swobodnych i zindywidualizowanych relacji z prowadzącym. Kilka z poznanych wtedy osób jest obecnie moimi współpracownikami (po ukończeniu nauki rekomendowałem je do zatrudnienia) i znajomymi z którymi dzielę wspólne zainteresowania. Pozwolę sobie oddać im teraz głos, na końcu tylko podsumowując już przecież dojrzałe refleksje. W cytowanych wspomnieniach zdarzają się wątki czy sformułowania wskazujące na moją rolę w realizacji zajęć, nie można jej oddzielić od całokształtu, przedstawiają one rolę i postawę nauczyciela opierającego się w prowadzeniu przez siebie zajęć na amerykańskich metodach, więc je pozostawiłem. Opinie tytułowane są nazwiskami autorów.

Anna Mleczak

Uważam, że bardzo potrzebne jest nauczanie mediów, służy ono już nie tylko przekazywaniu informacji, ale także, a przede wszystkim komunikacji i poznawaniu ludzi
i otoczenia. Poznanie świata rządzonego przez media pozwoliło mi na poznanie swoich możliwości, rozwinęło i napełniło przekonaniem o nieograniczonej sile przekazu medialnego, który może dotrzeć do coraz szerszej gamy odbiorców.

Montowanie filmów pozwoliło mi na oderwanie się od zewnętrznego świata i stworzenie swojego na ekranie. Od momentu poznania technik montażu i produkcji filmów zupełnie inaczej na nie patrzę. Zwracam uwagę nie tylko na obsadę i fabułę a także na zdjęcia i montaż filmu. Zastanawiam się wtedy jaki podkład muzyczny bym wstawiała do danej sceny? Jakiego użyła oświetlenia? To niesamowicie rozwijające! Zapoznanie z fotografią pozwoliło mi inaczej spojrzeć na otaczające mnie przestrzenie, dostrzegam wiele detali, na które wcześniej nie zwracałam uwagi.

Z mojej przygody z twórczością artystyczną na zawsze zapamiętam radość pracy
w zespole, nieprzespane noce poświęcone rozmyślaniom o projekcie oraz nieopisaną satysfakcję płynącą z zrealizowanego projektu. Dlatego też staram się jak najczęściej wracać wspomnieniami do tych chwil i nadal się rozwijać. Jako jedyny wykładowca zapoznawałeś słuchaczy z różnych grup by mogli podzielić się swoimi zainteresowaniami co dało mi możliwość poznać wiele ciekawych osób. Z sposobu prowadzenia zajęć najbardziej podziwiam Twoją otwartość i sposób nawiązywania kontaktu z słuchaczami a przede wszystkim stworzenie silnej motywacji do działania. Zniosłeś również dystans jaki zawsze istniał między słuchaczem a wykładowca co moim zdaniem znacznie ułatwiło współprace
i porozumienie w realizowaniu danego projektu. Patrząc z perspektywy na przebieg zajęć
z multimediów to uważam, że można by zrealizować więcej różnorodnych projektów
w których każdy mógłby znaleźć i wykorzystać swoje hobby i rozszerzyć je o wiedzę innych słuchaczy (...).

Paulina Kościukiewicz

(...) Istniała możliwość edukacji indywidualnie dostosowanej do potrzeb słuchaczy. Tak jak to się odbywało w moim przypadku. Dzięki kreatywności nauczyciela mogłam tworzyć własną animacje, odbiegającą nieco od programu nauczania. Uczyłam się przy tym nie tylko dobrej obsługi programów graficznych (tak jak to było przewidziane w programie nauczania), ale również historii o początkach animacji i różnych technikach, zabiegach graficznych. Bez tej wiedzy na pewno nie byłabym w stanie napisać pracy dyplomowej, ani jej obronić.

Uważam jednak, że praca na programach graficznych nie musi być poparta wiedzą „książkową” (historyczną). Nie jest ona niezbędna do tworzenia różnych animacji, wystarczy własny pomysł i dużo cierpliwości. Natomiast z drugiej strony jeżeli mamy scenariusz animacji, a nie wiemy jaka oprawa graficzna byłaby najlepsza wówczas możemy podeprzeć się książkami, co w znacznym stopniu ułatwi nam pracę.

Tomasz Nitschke

Praktyka czyni mistrza ?! Coś w tym chyba jest. Edukacja poprzez ćwiczenia praktyczne jest o wiele bardziej owocująca niż przyswajanie teorii, która niejasno objaśniona, niezrozumiała, nadaje się tylko do kosza. Pracując przy projekcie "Lokomotywa" raze
z grupą studentów stworzyliśmy całą oprawę graficzną przedstawienia, przy czym wiele się nauczyliśmy. Praca przy tym projekcie pozwoliła na wyciągnięcie konstruktywnych wniosków i wyeliminowanie błędów, jakie popełniliśmy w przyszłości. Myślę, że nawet najlepiej przedstawiona teoria, nie dałaby pożądanych rezultatów. sama teoria bez praktyki jest bezużyteczna, tylko w połączeniu z praktyką daje zadawalające efekty (...).

Podsumowanie

Uczestnicy zajęć z zakresu edukacji medialnej prowadzonych w oparciu o amerykańskie metody oceniają je ogólnie pozytywnie. Wiele uwag wskazuje na korzyści jakie sobie szczególnie cenią:

- szansę na amatorskie zajmowanie się działaniami postrzeganymi potocznie jako zastrzeżonymi dla specjalistów i profesjonalistów,

- możliwość rozwoju nowych sposobów autorefleksji i wzbogacania postrzegania rzeczywistości, rozwoju psychiki, wrażliwości,

- indywidualne relacje i organizację pracy dostosowaną do swoich potrzeb.

Ze strony prowadzącego te zajęcia nauczyciela chciałbym dodać jeszcze:

- łatwość prowadzenia nawet przez średnio wykwalifikowanego w zakresie mediów nauczyciela,

- wygodna możliwość dostosowywania zadania do różnego wieku czy poziomu uczniów, oraz wyposażenia,

- bardziej zindywidualizowane i partnerskie relacje z uczniami.

Jakie są filmy które powstały na zajęciach prowadzonych w oparciu o amerykańskie metody edukacji medialnej? Powyższy tekst dotyczy metodyki nauczania, a nie analizy komunikatów stworzonych przez uczestników zajęć. Krótkie filmy zrealizowano w celach szkoleniowych, mimo to mają one pewną wartość merytoryczną wynikającą chociażby
z doboru tematów do pokazania. W związku z tym mogą one zaciekawić oraz dodatkowo dostarczyć widzowi pewnej rozrywki. Osoby zainteresowane obejrzeniem prac filmowych uczestników opisywanych zajęć zapraszam do odwiedzenia strony internetowej pod adresem http://olchowski.info. Można znaleźć tam również elektroniczną wersję tego artykułu oraz wiele innych materiałów na zbliżone tematy.

Literatura

1. Brunet P.J.: Obraz filmowy a obraz telewizyjny,(w:) Gwóźdź A. (red.): Pejzaże audiowizualne, Universitas, Kraków 1997.

2. Dewey, J.: Szkoła a społeczeństwo, Wydawnictwo Akademickie „Żak”, Warszawa 2005.

3. Goban-Klas T.: Szewc bez butów, czyli (re)edukacja medialna w Ameryce, „Edukacja medialna”, nr 4, eMPi2, Poznań 1998.

4. James, W.: Pragmatyzm, Zielona Sowa, Kraków 2004.

5. Melosik Z.: Współczesne amerykańskie spory edukacyjne (między socjologią edukacji a pedagogiką postmodernistyczną), Wydawnictwo UAM, Poznań 1994.

6. Melosik Z., Szkudlarek T.: Kultura, tożsamość i edukacja - migotanie znaczeń,
Impuls, Kraków 1997.

7. Strykowski W.: Media w edukacji: od nowych technik nauczania do pedagogiki
i edukacji medialnej.(w:) Media a edukacja, eMPi2, Poznań 1997.

8. Szkudlarek T.: Wiedza i wolność w pedagogice amerykańskiego postmodernizmu, Impuls, Kraków 1993.

Abstrakt koncepcji rozprawy doktorskiej

w zakresie pedagogiki

przygotowywanej na

Wydziale Pedagogiki i Psychologii UMCS

Wersja rewidowana ostatnio: 6 luty 2007.

Status dokumentu: późny szkic – arkusz roboczy.

Autor: mgr Wojciech A. Olchowski.

Status autora: doktorant (uczestnik studiów doktoranckich).

Opiekun naukowy: prof. dr hab. Bożydar L. Kaczmarek.

Tytuł: Perspektywy technologii kształcenia. Elektryczna aktywność mózgu w częstotliwości 8-12 Hz podczas tekstowej komunikacji maszyny z człowiekiem.

Słowa kluczowe: technologia kształcenia, cyberpsychologia, neuropsychologia, neuroligwistyka, komunikacja interpersonalna, e-learning, sztuczna inteligencja (AI), systemy eksperckie, chat boot, human-computer interaction (HCI), Eliza Effect, Confederate Effect, Turing test, Uncanny Valley, system neuronów lustrzanych, elektroencefalografia (EEG), rytm mu.

Abstrakt

Proponowana rozprawa podejmuje tematykę mieszcząca się w zakresie technologii kształcenia, zajmującej się optymalizacją procesu nauczania przez wdrażanie do praktyki pedagogicznej zweryfikowanych innowacji dydaktycznych i dorobku innych nauk i dyscyplin - głównie psychologii, socjologii, cybernetyki, informatyki, ergonomii, teorii komunikacji itp., przy jednoczesnym badaniu skutków tych wdrożeń. Interdyscyplinarny charakter tej dziedziny pozwala wykorzystać dla rozprawy w zakresie pedagogiki inne dyscypliny dostępne autorowi. Współcześnie technologia kształcenia jest zdominowana technologiami teleinformatycznymi, wskazane zatem będzie opisanie podstawowych zagadnień informatycznych. Zasadnicze badania planowane są jako obejmujące zagadnienia na pograniczu teorii komunikacji i neurolingwistyki.

Punktem wyjścia jest nawiązanie do pytania zadanego przez B. F. Skinner w artykule „Teaching Machines” z 1958 roku "(.) Czy maszyny zastąpią nauczycieli? (.)". Wskazuje ona na potencjalnie najdalsze perspektywy rozwoju technologii kształcenia, obejmujące wykluczenie człowieka-nauczyciela po jednej ze stron w procesie kształcenia. Jest ono nie tylko wciąż ale coraz bardziej aktualne wraz z rozwojem technologii. Istotny jest etyczno-ideologiczny wymiar takiego kierunku zmian, warto wyprzedzać i zapobiegać nadciągającym zagrożeniom.

Podstawowy problem badawczy proponowanej rozprawy dotyczy zagadnienia występowania podczas komunikacji człowieka z maszyną fundamentalnych mechanizmów empatii wspierających procesy imitowania i uczenia się. Badania zakładają obserwację działania tych mechanizmów na najniższym dostępnym badaczowi poziomie - poprzez badanie za pomocą zestawu EEG.

Tylko pomyśl...

Badacze dążą do podłączenia elektronicznych czipów bezpośrednio do ludzkiego mózgu. Czy urządzenia przyszłości będą sterowane samą myślą?

W sierpniu 1998 Kevin Warwick, profesor cybernetyki na Uniwersytecie Reading, pozwolił wszczepić sobie w przedramię mały krzemowy czip. Transmitował on impulsy radiowe, za pomocą których Warwick był w stanie sterować i oddziaływać na wiele elektronicznych urządzeń w swoim najbliższym otoczeniu. Kiedy wchodził do biura komputer nadzorujący budynek rozpoznawał wysyłany przez czip kod identyfikacyjny i otwierał zamki w drzwiach, włączał światła, przywoływał osobistą stronę internetową profesora i witał go przyjacielsko po nazwisku. Eksperyment miał ukazać, jak - słowa Warwicka - „ludzie i maszyny mogą pracować razem łącząc najlepsze cechy obu stron." Jeśli osoba może się komunikować z komputerem poprzez wszczepiony krzemowy czip, to czemu nie z inną osobą? Kolejna próba Warwicka może doprowadzić do odpowiedzi na to pytanie. Ma on nadzieję w ciągu najbliższych 18 miesięcy połączyć poprzez Internet dwa systemy nerwowe - swój i żony Ireny. Tym razem przekaźnikowe czipy komputerowe wielkości mniej więcej znaczka pocztowego będą chirurgicznie podłączone do końcówek nerwowych w ramionach małżonków i będą przesyłać impulsy radiowe. Czip Warwicka, w teorii, powinien podchwycić elektryczne impulsy nerwowe spływające ramieniem i przesłać je do przekaźnikowego czipa w ramieniu jego żony. Wynik: Kto wie? Ze względu na to, iż tego typu eksperyment nigdy nie był przeprowadzany, nie jest możliwe zgadywanie, jakiego rodzaju, i czy w ogóle, jakaś wiadomość zostanie wymieniona. „Jeśli poczuję złość" - mówi Warwick - „to, czy uderzy ona w Irenę czy tylko spowoduje mgliste szczypanie w jej ramieniu?" Warwick jest pewien jednego: jeśli to cyfrowe czytanie umysłu będzie działać, to jego ostatecznym zastosowaniem stanie się „telepatia poprzez Internet."

Projekt Warwicka nie jest tak dziwaczny, jak się wydaje. Badacze w Europie, Japonii i Stanach Zjednoczonych obecnie odkrywają sposoby podłączenia komputerów wprost do ludzkiego mózgu. Potencjalne korzyści wykraczają daleko poza „telepatyczną pocztę elektroniczną". Taka technologia mogłaby umożliwić sterowanie komputerami i telefonami komórkowymi samą myślą oraz przywrócić część funkcji pacjentom cierpiącym na zaburzenia układu nerwowego. Wszczepiając elektrody w mózgi szczurów naukowcy ze Szkoły Medycznej Hahnemanna w Filadelfii wytrenowali zwierzęta do obsługi automatycznego poidła poprzez samo pomyślenie o nim.

Psycholog kliniczny Niels Birbaumer i jego zespół z Uniwersytetu Tubingen w Niemczech pomagają sparaliżowanym ludziom porozumiewać się bez konieczności wszczepiania implantów. Hans-Peter Saltzmann, „uwięziony w sobie" pacjent, cierpiący na stwardnienie rozsiane, neurologiczne uszkodzenie powodujące całkowity paraliż ciała, a pozostawiające nietknięty umysł, może dyktować komputerowi, używając urządzenia do tłumaczenia myśli (TTD) konstrukcji Birbaumera. W pierwszej pełnej wiadomości ułożonej dzięki TTD Saltzmann, który nie mógł poruszać się ani porozumiewać przez ponad osiem lat, napisał: „Drogi Panie Birbaumer dziękuję Panu i Pańskiemu zespołowi... ponieważ uczyniliście mnie uczącym się alfabetu, który często trafia we właściwe litery."

Saltzmann nauczył się wytwarzać w potencjale korowym (SCP) elektryczne sygnały w mózgu, poprzedzające emocje i działanie. Dwie elektrody, umieszczone na jego czole ponad obszarem mózgu, który kontroluje ruchy, zostały podłączone do komputera, wyświetlającego na monitorze alfabet i błyskający kursor. Elektrody monitorowały zmiany w amplitudzie SCP łącząc je ze specyficznymi ruchami kursora: jeden sygnał go podnosił, inny opuszczał. Kiedy tylko Saltzmann nauczył się kontrolować i wytwarzać te sygnały dowolnie, mógł wybierać litery z alfabetu i układać zdania poprzez poruszanie kursora swoimi falami mózgowymi. Pisanie za pomocą TTD jest jednak męczące i powolne. Obecnie złożenie wiadomości z około 400 znaków zajmuje Saltzmannowi prawie trzy godziny (kiedy uczył się tego systemu - 16). Birbaumer i jego zespół opracowują technologię TTD tak, by dać pacjentom kontrolę nad wszystkim: od włącznika światła przez sprzęt medyczny do sprzętu domowego i przyśpieszają proces układania, dodając oprogramowanie, które kończy słowa po wybraniu tylko kilku liter. Niektórzy pacjenci mogą teraz otwierać drzwi i włączać telewizor za pomocą TTD.

Badacze w brytyjskiej rządowej Agencji Oceny i Badań Obronności (DERA) w Farnborough używają zbliżonej techniki, by pomóc pilotom myśliwców dzięki mocy myśli. Program badawczy DERA zaproponował „kokpit poznawczy", dający pilotom możliwość kontrolowania kluczowych systemów walki po prostu poprzez jednoczesne spojrzenie na i myślenie o odpowiedniej ikonie na ekranie komputera. Piloci, jak Saltzmann, muszą najpierw opanować wytwarzanie specyficznych fal mózgowych na żądanie - myślowy ekwiwalent nastrajania się na właściwą stację radiową - by móc później sterować nawigacją samolotu lub systemami uzbrojenia. Ta technologia może nie tylko umożliwić obsługę krytycznych funkcji bez użycia rąk, ale także przyśpieszyć reakcje pilotów podczas złożonych i często niebezpiecznych manewrów. Piloci we wnętrzu przyszłego kokpitu poznawczego - w celu monitorowania fal mózgowych - mogą mieć wmontowane w hełmy elektrody i szeroki zestaw czujników funkcji organizmu w ubrania, by zbierać sygnały życiowe, takie jak bicie serca i ciśnienie krwi. Te dane wraz z informacjami z innych systemów samolotu mogłyby zostać wprowadzone do oprogramowania sztucznej inteligencji kokpitu, zaprojektowanej tak, by podejmować rolę drugiego pilota. W momencie kiedy komputer kokpitu będzie znał fizyczny i psychiczny stan pilota lepiej niż drugi pilot (człowiek), mógłby analizować decyzje człowieka i proponować mu alternatywne rozwiązania lub zwracać uwagę na nieprzewidziane konsekwencje. Podczas ataku bojowego poznawczy kokpit mógłby ostrzec pilota o konieczności poprawki nawigacyjnej. Pilot rzuciwszy okiem na właściwą ikonę mógłby zareagować bez odwracania uwagi od bitwy. W wypadku chwilowej utraty przytomności w czasie wysokiego przeciążenia system kokpitu mógłby o tym wiedzieć dzięki czujnikom i przejąć kontrolę nad lotem do czasu odzyskania świadomości przez pilota.

Chociaż technologie takie jak kokpit poznawczy i translator myśli są jeszcze we wczesnych stadiach rozwoju, to ukazują perspektywy jeszcze bliższego zjednoczenia nas i naszych komputerów. Niezależnie od wszystkiego bardziej jednak niż klawiatura czy myszka ważna będzie myśl ludzka.

niedziela, 16 grudnia 2007

Web 2.0... The Machine is Us/ing Us



This is the 2nd draft, and I plan on doing one more final draft. Please leave comments on what could be changed or improved, or what needs to be excluded or included. Subscribe if you want to be notified when the revision is released.

UPDATE: I just added this video to Mojiti where you can actually write your comments into the video itself. It is an exciting experiment in "Video 2.0". Go check it out at http://mojiti.com/kan/2024/3313 and add your voice!

Transcripts are now available as well:
http://mediatedcultures.net/ksudigg/?...

A couple of people have noted that the statement, "XML was created to do just that" (separate form from content) is misleading because CSS enables the same effect with HTML. I tried to integrate CSS into the video, but it ruined the flow. Perhaps in the next draft.

My statement on XML is based on the following from xml.com: "In order to appreciate XML, it is important to understand why it was created. XML was created so that richly structured documents could be used over the web. The only viable alternatives, HTML and SGML, are not practical for this purpose. HTML, as we've already discussed, comes bound with a set of semantics and does not provide arbitrary structure."

Thank you all for the comments. With your help the next draft will be cleaned up and hopefully free of factual errors.

A higher quality version is available for download here: http://www.mediafire.com/?6duzg3zioyd Please note that this is the second draft and the final version will not be available until late February after I review all comments and revise the video. Please return for a new download link at that time.

The song is "There's Nothing Impossible" by Deus, available for free at http://www.jamendo.com/en/album/103/
Deus offers music under a Creative Commons Attribution-NonCommercial-ShareAlike 2.0 license, yet one more example of the interlinking of people sharing and collaborating this video is attempting to illustrate.

CC: http://creativecommons.org/licenses/b...

Michael Wesch
Assistant Professor of Cultural Anthropology
Kansas State University

sobota, 8 grudnia 2007

Ostatnia ostoja matriarchatu

"(...) W meksykańskim mieście Juchitan od setek lat panuje matriarchat. Kobiety rządzą biznesem, córki traktuje się lepiej od synów, a tych czasem przekształca się w trzecią płeć: musche, bo tylko wtedy mogą przejąć interes po matce.

(...) Właśnie juchitańskie kobiety od wieków rządzą­ miastem. Nic dziwnego, że podobny do kobiety chce być niejeden tamtejszy facet. María José wcale nie musi przestać być biologicznym mężczyzną. Chce stać się kimś lepszym – musche (czytaj: musze). (...)

Nie jest jednak tak, że transwestytyzm wpaja się synom na siłę. Musche są w Juchitanie tak cenni i poważani, że decyzję o wybraniu tej drogi często podejmują sami chłopcy, nawet kiedy są już dorośli. – Musche to cała kultura. Wytwarzają nawet odrębny typ wzorów tkanin i wyrobów rzemieślniczych – wyjaśnia profesor Veronika Bennholdt‑Thomsen. – Dla matki musche to szczęście. Jednak gdy rodzi jej się chłopiec, często rodzina i sąsiedzi komentują: „Biedna, będziesz musiała się z nim ożenić”.

W tym mieście świat kręci się wokół dziewczynki. Kiedy się rodzi, rodzice przyjmują gratulacje. Gdy kończy 15 lat, wyprawiają jej huczną fiestę, zwaną quinceaera – z błogosławieństwem na mszy, tłumem gości na uczcie i orkiestrą mariachi przygrywającą do tańców. Natomiast kiedy córka dorasta, matka przekazuje jej najpierw cenną sztukę prowadzenia interesów, a potem rodzinny biznes.

Przetrwanie kultury matriarchalnej w jednej niewielkiej enklawie na południu Meksyku to ewenement. Rdzenna ludność regionu Oaxaca należy do plemienia Zapoteków, w którym kobiety odgrywały rolę dominującą. Patriarchalizm przyszedł wraz z kolonizacją, a mocne podwaliny pod niego położyła kultura wojowniczego plemienia Azteków. Jednak w morzu kultury maczo Juchitan przez wieki pozostał kobiecą wyspą.

– Badania archeologiczne dowodzą, że był nią od zawsze – mówi profesor Bennholdt‑Thomsen. – Nie ma w tym regionie olbrzymich religijnych budowli wskazujących na to, że Juchitan znajdował się pod silnym wpływem władzy centralnej i wierzeń, które niosła. Zachowały się za to bardzo liczne gliniane figurki bogini matki świadczące o odrębnym kulcie. Ten kult w postaci ogromnego szacunku do matki przetrwał do dziś – wyjaśnia.

Juchitańskie kobiety przez wieki broniły swojej pozycji. W XVI wieku stanęły na czele jednego z najsilniejszych powstań przeciwko władzom kolonialnym. Ale to nie siła militarna sprawiła, że rządzą miastem do dziś. Stało za nimi coś innego: handel.

Stutysięczny dziś Juchitan leżący na południowym wybrzeżu kraju w najwęższym jego odcinku jest skrzyżowaniem dwóch szlaków: łączącego Amerykę Północną z Południową i Meksyk wschodni z zachodnim.

Od wieków głowami rodzin, które trzymają kasę i ekonomiczne stery gospodarstwa, były kobiety. Większość mężczyzn uprawia ziemię i zajmuje się rybołówstwem. Kobiety zaś parają się handlem. Są właścicielkami sklepów, kantyn, hoteli i banków. To one królują na rozległym bazarze w sercu miasta, na którym równie ważne jak dobicie targu są spotkanie i wymiana informacji. Bazar jest społecznym centrum, gdzie wstęp mają prawie wyłącznie kobiety. Oprócz nich przychodzą tam tylko musches. Ci są dopuszczeni do kobiecych zawodów – mogą awansować w banku lub prowadzić sklepy. Prawie jak kobiety. (...)"

Joanna Woźniczko-Czeczott

http://przekroj.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=3226&Itemid=61

"Diuna" - film w reżyserii Davida Lyncha

"Złota Droga" - wyjątki z cyklu książek Franka Herberta o Diunie

"Diuna" to jedna z najobszerniejszych kreacji pewnej wizji odległej przyszłości. Obecnie składają się na nią cykle książek, filmy, seriale telewizyjne, różnego rodzaju gry...

W "kanonicznych" powieściach autorstwa twórcy tego świata - Franka Herberta, można odczytać pewną koncepcję człowieka w kontekście technologii informacyjnych oraz modyfikacji genetycznych. Wydaje się ona warta analizy. Jednym z najsilniejszych czynników kształtujących losy ludźkości jest wg. Herberta religia, co jak widzimy w XXI wieku, wydaje się słusznym spostrzeżeniem.

Frank Herbert urodził się w roku 1920 w miejscowości Tacoma (stan Waszyngton, USA). Podczas drugiej wojny światowej służył w amerykańskiej marynarce wojennej. W latach 1946/47 uczęszczał do Waszyngtońskiego Uniwersytetu Stanowego w Seattle.
Był człowiekiem niezwykle aktywnym i miał za sobą zadziwiają­co bogate życie. Brał udział w wielu badaniach naukowych z tak róż­nych dziedzin, jak geologia podmorska, psychologia, nawigacja, bo­tanika dżungli i antropologia. Swojej niespokojnej naturze zawdzię­czał częste zmiany zamieszkania (co ciekawe, przemieszczał się tylko wzdłuż Zachodniego Wybrzeża USA), a co za tym idzie - wielokrot­nie zmieniał także zatrudnienie. Zanim więc na dobre zajął się pisar­stwem, pracował jako operator telewizyjny, fotograf, komentator ra­diowy, poławiacz ostryg, instruktor przetrwania w dżungli, psychoanalityk-amator, kiper, był także reporterem i redaktorem licznych gazet od Los Angeles aż po Seattle. Najdłużej w jednym zawodzie, bo przeszło dziesięć lat, pracował w San Francisco jako redaktor "Examinera". Ponadto w latach 1970-72 był pracownikiem uczelni, którą przeszło dwadzieścia lat wcześniej ukończył, a w której - dorobiwszy się tytułu docenta - wykładał zarówno ogólne, jak i specjalistyczne przedmioty. Przez pewien czas myślał także o karierze politycznej, gdyż ubiegał się o stanowisko gubernatora wysp Samoa.
Był szczęśliwym ojcem trójki dzieci - córki i dwóch synów.
U schyłku swego życia mieszkał wraz z rodziną w Port Townsend w rodzinnym stanie Waszyngton. Zmarł 12 lutego (niektóre źródła podają, że 11.) 1986 roku w szpitalu w Madison, w następstwie nie­udanej operacji usunięcia raka.

Przebywając na terenie stacji badawczej w Oregonie, gdzie trafił jako dziennikarz, otrzymawszy propozycję napisania artykułu nauko­wego o pracach nad kontrolowaniem ruchomych piasków, Herbert wpadł na pomysł napisania opowieści o planecie skrajnie pozbawio­nej wody, planecie pokrytej wyłącznie nie kończącymi się pustyniami i nagimi skałami, z którą mieszkańcy muszą się każdego dnia zmagać, a żeby przeżyć - muszą zachowywać nawet śladowe ilości wody i wilgoci. Poza tym już od pewnego czasu wyrażał chęć napisania "długiej powieści o majestatycznych konwulsjach wstrząsających co jakiś czas społeczeństwami ludzkimi". I dodawał: "Chodziła za mną myśl, że superbohaterowie są klęską ludzkości". Oba pomysły Her­bert postanowił połączyć. Zaplanował sobie, że prace wstępne po­trwają około pięciu lat.

W "Diunie" znalazło swój wyraz wiele tematów, którymi Herbert pasjonował się przez całe życie. Pracując nad nią, studiował religie, historię, języki, ekonomię, psychologię i filozofię. Pewne szczegóły zaczerpnął nawet z własnego życia rodzinnego: pomysł zakonu żeń­skiego i hierarchia sióstr Bene Gesserit (wraz z ich słynną Metodą - sposobem drobiazgowego postrzegania) zrodziły się podobno z ob­serwacji jego dziesięciu ciotek!


Najpierw wejdźmy w opisany świat...



Bóg stworzył Arrakis, by ćwiczyć wiernych.
z „Mądrości Muad Diba” księżniczki Irulan



WYBÓR ZE SŁOWNIKA TERMINOLOGII IMPERIUM

AKSOLOTLOWY, ZBIORNIK: urządzenie zawierające końcowe produkty technologii aksolotlowei, najbardziej istotnego osiągnięcia Tleilaxan. Technologia aksolotlowa nie ograniczała się wyłącznie do samego zbiornika, który był wynikiem znacznie wcześniejszych, dłu­gotrwałych badań genetycznych i przekształceń i nieco tylko przewy­ższał sztuczną macicę. Wytworami techniki aksolotlowej Tleilaxan były m.in. ghole, "wypaczeni" mentaci oraz zsyntetyzowany melanż.

obecnie trwają prace wdrożeniowe tych technologii

ARRAKIS: trzecia całkowicie pustynna planeta Canopusa, bardziej znana jako Diuna; jedyne źródło życiodajnej przyprawy - melanżu.




"(...) Przeto zawsze będzie na Arrakis pustynia... i srogie wichry, i ciężkie niedole hartujące ludzi. My, Fremeni, mawiamy: „Bóg stworzył Arrakis, by ćwiczyć wiernych”. Nie można sprzeciwiać się woli Boga. (...)"

Herbert, F. (1983). Diuna. Warszawa: Iskry.

wybór "scenografii" w której osadzona jest akcja wydaje się nie tylko związany z pierwszą inspiracją, poniżej opisuję swoje rozumienie sposobu postrzegania historii przez ludy pustynne, ale w tym akapicie wydaje się autor zawierać kwintesencję całej ideologii ukrytej za opisywanymi zjawiskami... znaczenie wpływu środowiska na rozwój gatunku ludzkiego jest oczywiste, bardziej wymagające "tworzy" silniejszych ludzi... niezwykła jest tu myśl łącząca kreacjonizm z ewolucjonizmem - taka była wola Boga... jak zatem oceniać próby ominięcia tych naturalnych trudów?

BENE GESSERIT: zakon żeński w ciągu stuleci działający za parawanem półmistycznej szkoły kształcenia ducha i ciała (założonej przede wszystkim dla dziewcząt po tym, jak Dżihad Butlerjańska zniszczyła tak zwane "myślące machiny" i roboty).

BIBLIA PROTESTANCKO - KATOLICKA: "Księga Ksiąg", pismo święte opracowane przez Kongres Ekumeniczny Federacji (K. E. F.), który odbył się na neutralnej wyspie Starej Ziemi; zrewidowane połączenie starożytnych pism świętych, zawierające elementy najstarszych religii, łącznie z Maometh Saari, chrześcijańską Mahayanną, katolicyzmem zensunnickim i przekazami budislamskimi. Za najwyższe przykazanie Biblii P. K. uważa się: "Nie będziesz kaleczył ducha".

Jan Paweł II rozpoczął dialog wielkich religii

BINDU: termin odnoszący się do układu nerwowego człowieka, szczególnie do szkolenia nerwów. Często określane jako bindu - nerwatura (patrz: PRANA oraz SZKOLENIE).

trening autogenny, biofeedback

DAO: trans odrętwienia, rodzaj letargu bindu, w którym adeptka Bene Gesserit może spowolnić swoje fizjologiczne czynności do poziomu krawędzi utrzymania życia; trans pomocny w celu przetrwania w zagrażających życiu warunkach, a także potrzebny do odmłodzenia komórek.

DŻIHAD BUTLERJAŃSKA: krucjata przeciwko maszynom myślącym, komputerom i świadomym robotom, zwana potocznie Wielką Rewoltą. Napięcie między programistami a tymi, którzy uznawali wyższość zdolności człowieka (znaczone raz po raz mniejszymi i większymi pogromami antykomputerowymi), wzrastało przez przeszło pięćset lat, by - w roku 201 P.G. - przemienić się z rebelii w siejącą śmierć i zniszczenie prawie stuletnią Dżihad (zakończoną w 108 P.G.). Główne przykazanie Dżihad Butlerjariskiej zachowało się w Biblii P.K. jako: "Nie będziesz czynił machin na obraz i podobieństwo rozumu ludzkiego".

FREMENI: wolne plemiona Arrakis, mieszkańcy pustyni, potomkowie Zensunnitów, którzy przybyli na Diunę trzy tysiące lat wcześniej.

GHOLE: duplikaty ludzi produkowane przez Bene Tleilax w zbiornikach aksolotlowych (patrz: AKSOLOTLOWY, ZBIORNIK), zachowujące wzór genów oryginałów, ale pozbawione świadomych wspomnień z ich przeszłości.

GŁOS: termin używany w odniesieniu do manipulacji mową w celu zdobycia całkowitej kontroli nad słuchaczem; jedno z najbardziej imponujących uzdolnień Bene Gesserit: umiejętność wytwarzania (przez odpowiednio dobrane odcienie barwy głosu) bodźca słuchowego w celu zaszczepienia polecenia w podświadomości osobnika, a zatem stworzenia przymusu posłuszeństwa.

niektóre techniki NLP, hipnoza...

HORMITEK, ZAKON: założony przez Czcigodne Macierze za­kon dla kobiet, kładący główny nacisk na instynkt jako czynnik od­grywający podstawową rolę w działalności człowieka.

KWISATZ HADERACH: "Skrócenie drogi". Taką nazwę nadały Bene Gesserit niewiadomej, dla której poszukiwały rozwiązania genetycznego: Bene Gesserit płci męskiej, którego witalne siły psychiczne łączyłyby przestrzeń i czas. Według Ceduły Doboru (rejestru głównego programu ludzkiej hodowli) miał być nim syn zrodzony z córki Jessiki (która zlekceważyła polecenia swoich przełożonych wśród Bene Gesserit i urodziła syna, Paula) i Feyda - Rauthy Harkonnena. Jednakże wskutek wielu czynników Kwisatz Haderach pojawił się wcześniej: był nim właśnie Paul Atryda.

MELANŻ: "przyprawa nad przyprawami", której jedynym źródłem jest Arrakis. Znana głównie ze swych życiodajnych właściwości (zdrowotne i wydłużenie życia poprzez wzmocnienie systemu odpornościowego oraz działanie antyrodnikowe, wspomaganie dobrego samopoczucia i procesów myślenia poprzez wzmocnienie działania neuroprzekaźników), przyjmowana w ilościach powyżej dwóch gramów dziennie na siedemdziesiąt kilogramów wagi ciała jest łagodnie warunkująca (patrz: IBAD). Melanż powstaje z masy preprzyprawowej - stadium grzybowatego, burzliwego wzrostu, spowodowanego dostaniem się ekskrementów maleńkich stworzycieli do wody (patrz: MALEŃKI STWORZYCIEL). Arrakańska przyprawa w tym stadium "wybucha" w charakterystyczny sposób, mieszając wtedy substancje z głębi ziemi z substancją z jej powierzchni. Ta masa, poddana działaniu słońca i wiatru, staje się melanżem.

dobrym kandydatem na melanż wydaje się być melatonina, może w sprzężonym działaniu kilku hormonów i neuroprzekaźników, oddziałujących na procesy starzenia i stany nieświadomego przetwarzania informacji i wglądu, widzenia syntetycznego - widzenia przyszłości, w stanach takich jak faza REM snu i świadome śnienie...

MENTAT: "ludzki komputer", wcielenie logiki i rozumu; specjalna klasa obywateli Imperium, szkolonych w umiejętnościach myślenia logicznego na nadludzkim poziomie. Mentat był zdolny do dokonywania błyskawicznych obliczeń skomplikowanych danych i znakomitych wnioskowych skojarzeń, ale zazwyczaj tylko wtedy, gdy pogrążył się w mentackim transie (objawiającym się szklistością oczu i monotonną intonacją głosu). Jak wykazały pewne badania, świadomość podczas mentackiego transu "obraca się wewnątrz" (patrz: MENTACI "WYPACZENI").








szybkie czytanie, NLP, umiejętności generowane poprzez stymulację przezczaszkową






MENTACI "WYPACZENI": mentaci "wypaczeni" byli produktami tleilaxańskich zbiorników aksolotlowych i różnili się od normalnych mentatów cechami nieistotnymi dla czystych zdolności obliczeniowych, powodowanymi życzeniami klientów: uczuciowym charakterem, odpowiednią strukturą ciała czy psychologiczną charakteryzacją.






dziedzicznie uwarunkowane predyspozycje w rodzaju sawanatów, możliwe do uzyskania poprzez manipulacje ganetyczne i chirurgiczne






PRANA: termin odnoszący się do mięśni ciała, z których każdy jest traktowany osobno i jako osobna jednostka szkolony do maksimum. Często określane jako prana - muskulatura (patrz: BINDU oraz SZKOLENIE).

od jogi do pantomimy

PRAWDOMÓWCZYNI: Matka Wielebna, która posiadła sztukę zapadania w trans prawdy (wywołany jednym z narkotyków "widma świadomości")! rozpoznawania kłamstwa, oszustwa lub nieszczerości. Pewne fakty sugerują, że niektóre doświadczone Prawdomówczynie mogły samowzbudzać trans prawdy bez pomocy żadnych środków, jedynie siłą autosugestii (patrz: PRAWDOPOZNANIE).

PRAWDOPOZNANIE: umiejętność Prawdomówczyni dostrzegania najdrobniejszych przejawów świadomego kłamstwa (patrz: PRAWDOMÓWCZYNI).

udokumentowane przypadki ludzi wykrywających kłamstwo dzięki nieświadomej analizie mikrogestów, mimiki...

SIONA: Siona Ibn Fuad al-Sejefa Atryda, córka Monea Ibn Fuad al-Lichny Atrydy, ostatniego majordoma Leto II (Tyrana). Siona była efektem trwającego kilka tysiącleci eksperymentu w ludzkiej ewolu­cji, prowadzonego przez Leto II: pierwszą osobą z nowej linii Atry­dów, zdolnych do znikania z przyszłowidczych wizji.

SZKOLENIE: w odniesieniu do Bene Gesserit ten skądinąd pospolity termin nabiera specjalnego znaczenia związanego m. in. ze szczególnym uwarunkowaniem nerwów i mięśni, na jakie tylko pozwala granica ich naturalnej wytrzymałości. Szkolenie trwa około dziesięciu lat i opiera się na serii bardzo postępowych ćwiczeń, które dają adeptce B.G. moc kontrolowania siebie mentalnie, fizycznie i psychologicznie, a także możliwość kontrolowania innych (patrz: BINDU; DAO; GŁOS; METODA B. G; PRAJNA; RIHANI; DESZYFRACJA).

również praktyki mistyczne, np. stan trwałej uważności zen (zanika zjawisko habituacji)

TANCERZE OBLICZA: jadachańscy hermafrodyci; wyspecjalizowani artyści - szpiedzy z planety Tleilax, posiadający zdolność cielesnej adaptacji. Tancerze Oblicza stosowali intesywny trening, pozwalający im kopiować powierzchowność, głosy, formy fizyczne i ruchy innych; mogli dowolnie zmieniać swój wzrost, budowę ciała, rysy twarzy, kolor i długość włosów, a także płeć. Mistrzowie Tancerzy Oblicza musieli obserwować osobę tylko przez minutę, aby stworzyć przybliżone podobieństwo, które mogło zwieść przypadkowych znajomych skopiowanej osoby. Mając możliwość kilkudniowego studiowania, uzyskiwali taki stopień podobieństwa, że różnice były niezauważalne (choć tylko na krótki okres czasu) nawet dla najbliższych. Pierwsi Tancerze Oblicza pojawili się jako artyści - imitatorzy w roku 5122 E. G.

TLEILAXANIE: (Bene Tleilax); mieszkańcy Tleilaxu, samotnej planety gwiazdy Thalima, źródła niemoralnych (choć tolerowanych) technologicznie produktów. Technokratyczne społeczeństwo Bene Tleilax produkowało projektowanych genetycznie ludzi ze specjalnymi przeznaczeniami (seksualne zabawki, "wypaczonych" mentatów, Tancerzy Oblicza, ghole i in.), natomiast wojnę, ubóstwo i religię traktowało jako zwykle produkty lub dogodne rynki zbytu. Tleilaxanie stanowili potencjalną groźbę dla delikatnej technologicznej prohibicji feudalnego Imperium, jako że w pościgu za naukowymi korzyściami nie uznawali granic ani barier.

"Kiedy" i "gdzie" toczy się akcja?





Moim zdaniem... Warto zwrócić uwagę na kilka wskazówek, poza zainteresowaniami autora o których wiemy poza światem opisanym w ksiązkach, ale które też by potwierdzały pewną interpretację.




Fremeni są w istocie Aborygenami pustynnej planety, jak rdzenni Australijczycy, ze względu na temperatury dzień przesypiają w ukryciu, nocą wędrują... Taki tryb życia w sposób trwały wprowadza dysonans w rytm dobowy (regulowany wydzielaniem melatoniny zależnym od oświetlenia ale i elektromagnetycznego oddziaływania Słońca). Niektórymi z konsekwencji mogą być: długie okresy bezsenne naprzemiennie z bardzo realistycznymi snami o charakterze wizyjnym (jedna z procedur mistycznych), "sny na jawie", nadpobudliwość (melatonina równoważy adrenalinę). Takie cechy, zachowania Fremenów opisuje autor. Największym skarbem tej ziemi jest substancja modyfikująca pracę mózgu w sposób zbliżony do melatoniny, wpływa regulująco na rytm sen-czuwanie ale może też sprowadzać, wspomagać głęboki sen z fazą REM - realistyczne sny.




Moja propozycja jest taka... Aborygeni australijscy dzielą rzeczywistość na codzienną i "Czas Snu" (Dreamtime). W mistycznym "Czasie Snu" świat jest, jest postrzegany, w sposób głębszy, prawdziwy (w pewnym sensie chodzi głównie o odczucie głębi, niezwykłości, możliwe do wyjaśnienia jako konsekwencje zakłóconego działania mózgu). Dodatkowo "Czas Snu" to czas achronologicznej przestrzeni wydarzeń fundamentalnych, historycznych w sensie najistotniejszych (stworzenie świata, wielkie opowieści...). Nie toczą się one jak w kulturze europejskiej "dawno, dawno temu" tylko obecnie, równolegle, ale w innym wymiarze, że ponad czasowym, dostępnym również człowiekowi do wglądu na drodze paktyk mistycznych i/lub odurzeń narkotycznych.






Poza, w sumie i tak rekwizytowo potraktowanym, sztafażem fantastyki naukowej opowieści z serii "Kroniki Diuny" toczą się moim zdaniem w "Czasie Snu", czyli na wyższej płaszczyźnie rzeczywistości (wizji artystycznej, projekcji lęków i nadzieii nieświdomości społecznej), ale TERAZ.

"(...)

The Religion of Dune

Before the coming of Muad'Dib, the Fremen of Arrakis practiced a religion whose roots in the Maometh Saari are there for any scholar to see. Many have traced the extensive borrowings from other religions. The most common example is the Hymn to Water, a direct copy from the Orange Catholic Liturgical Manual, calling for rain clouds which Arrakis had never seen. But there are more
profound points of accord between the Kitab al-Ibar of the Fremen and the teachings of Bible, Ilm, and Fiqh. Any comparison of the religious beliefs dominant in the Imperium up to the time of Muad'Dib must start with the major forces which shaped those beliefs:
1. The followers of the Fourteen Sages, whose Book was the Orange Catholic Bible, and whose views are expressed in the Commentaries and other literature produced by the Commission of Ecumenical Translators. (C.E.T.);
2. The Bene Gesserit, who privately denied they were a religious order, but who operated behind an almost impenetrable screen of ritual mysticism, and whose training, whose symbolism, organization, and internal teaching methods were almost wholly religious;
3. The agnostic ruling class (including the Guild) for whom religion was a kind of puppet show to amuse the populace and keep it docile, and who believed essentially that all phenomena -- even religious phenomena -- could be reduced to mechanical explanations;
4. The so-called Ancient Teachings -- including those preserved by the Zensunni Wanderers from the first, second, and third Islamic movements; the Navachristianity of Chusuk, the Buddislamic Variants of the types dominant at Lankiveil and Sikun, the Blend Books of the Mahayana Lankavatara, the Zen Hekiganshu of III Delta Pavonis, the Tawrah and Talmudic Zabur surviving on Salusa Secundus, the pervasive Obeah Ritual, the Muadh Quran with its pure Ilm and Fiqh preserved among the pundi rice farmers of Caladan, the Hindu outcroppings found all through the universe in little pockets of insulated pyons, and finally, the Butlerian Jihad. There is a fifth force which shaped religious belief, but its effect is so universal and profound that it deserves to stand alone.
This is, of course, space travel -- and in any discussion of religion, it deserves to be written thus:
SPACE TRAVEL!
Mankind's movement through deep space placed a unique stamp on religion during the one hundred and ten centuries that preceded the Butlerian Jihad. To begin with, early space travel, although widespread, was largely unregulated, slow, and uncertain, and, before the Guild monopoly, was accomplished by a hodgepodge of methods. The first space experiences, poorly communicated and
subject to extreme distortion, were a wild inducement to mystical speculation. Immediately, space gave a different flavor and sense to ideas of Creation. That difference is seen even in the highest religious achievements of the period. All through religion, the feeling of the sacred was touched by anarchy from the outer dark.
It was as though Jupiter in all his descendant forms retreated into the maternal darkness to be superseded by a female immanence filled with ambiguity and with a face of many terrors.
The ancient formulae intertwined, tangled together as they were fitted to the needs of new conquests and new heraldic symbols. It was a time of struggle between beast-demons on the one side and the old prayers and invocations on the other.
There was never a clear decision.
During this period, it was said that Genesis was reinterpreted, permitting God to say:
"Increase and multiply, and fill the universe, and subdue it, and rule over all manner of strange beasts and living creatures in the infinite airs, on the infinite earths and beneath them."
It was a time of sorceresses whose powers were real. The measure of them is seen in the fact they never boasted how they grasped the firebrand.
Then came the Butlerian Jihad -- two generations of chaos. The god of machine-logic was overthrown among the masses and a new concept was raised:
"Man may not be replaced."
Those two generations of violence were a thalamic pause for all humankind. Men looked at their gods and their rituals and saw that both were filled with that most terrible of all equations: fear over ambition.
Hesitantly, the leaders of religions whose followers had spilled the blood of billions began meeting to exchange views. It was a move encouraged by the Spacing Guild, which was beginning to build its monopoly over all interstellar travel, and by the Bene Gesserit who were banding the sorceresses.
Out of those first ecumenical meetings came two major developments:
1. The realization that all religions had at least one common commandment:
"Thou shall not disfigure the soul."
2. The Commission of Ecumenical Translators.
C.E.T. convened on a neutral island of Old Earth, spawning ground of the mother religions. They met "in the common belief that there exists a Divine Essence in the universe." Every faith with more than a million followers was represented, and they reached a surprisingly immediate agreement on the statement of their common goal:
"We are here to remove a primary weapon from the hands of disputant
religions. That weapon -- the claim to possession of the one and only revelation."
Jubilation at this "sign of profound accord" proved premature. For more than a standard year, that statement was the only announcement from C.E.T. Men spoke bitterly of the delay. Troubadours composed witty, biting songs about the one hundred and twenty-one "Old Cranks" as the C.E.T. delegates came to be called.
(The name arose from a ribald joke which played on the C.E.T. initials and
called the delegates "Cranks-Effing-Turners.") One of the songs, "Brown Repose," has undergone periodic revival and is popular even today:
"Consider leis.
Brown repose -- and
The tragedy
In all of those
Cranks! All those Cranks!
So laze -- so laze
Through all your days.
Time has toll'd for
M'Lord Sandwich!"
Occasional rumors leaked out of the C.E.T. sessions. It was said they were comparing texts and, irresponsibly, the texts were named. Such rumors inevitably provoked anti-ecumenism riots and, of course, inspired new witticisms.
Two years passed . . . three years.
The Commissioners, nine of their original number having died and been replaced, paused to observe formal installation of the replacements and announced they were laboring to produce one book, weeding out "all the pathological symptoms" of the religious past.
"We are producing an instrument of Love to be played in all ways," they said.
Many consider it odd that this statement provoked the worst outbreaks of violence against ecumenism. Twenty delegates were recalled by their congregations. One committed suicide by stealing a space frigate and diving it into the sun.
Historians estimate the riots took eighty million lives. That works out to about six thousand for each world then in the Landsraad League. Considering the unrest of the time, this may not be an excessive estimate, although any pretense to real accuracy in the figure must be just that -- pretense. Communication
between worlds was at one of its lowest ebbs.
The troubadours, quite naturally, had a field day. A popular musical comedy of the period had one of the C.E.T. delegates sitting on a white sand beach beneath a palm tree singing:
"For God, woman and the splendor of love
We dally here sans fears or cares.
Troubadour! Troubadour, sing another melody
For God, Woman and the splendor of love!"
Riots and comedy are but symptoms of the times, profoundly revealing. They betray the psychological tone, the deep uncertainties... and the striving for something better, plus the fear that nothing would come of it all.
The major dams against anarchy in these times were the embryo Guild, the Bene Gesserit and the Landsraad, which continued its 2,000-year record of meeting in spite of the severest obstacles. The Guild's part appears clear: they gave free transport for all Landsraad and C.E.T. business. The Bene Gesserit role is more obscure. Certainly, this is the time in which they consolidated
their hold upon the sorceresses, explored the subtle narcotics, developed pranabindu training and conceived the Missionaria Protectiva, that black arm of superstition. But it is also the period that saw the composing of the Litany against Fear and the assembly of the Azhar Book, that bibliographic marvel that
preserves the great secrets of the most ancient faiths.
Ingsley's comment is perhaps the only one possible:
"Those were times of deep paradox."
For almost seven years, then, C.E.T. labored. And as their seventh
anniversary approached, they prepared the human universe for a momentous announcement. On that seventh anniversary, they unveiled the Orange CatholicBible.
"Here is a work with dignity and meaning," they said. "Here is a way to make humanity aware of itself as a total creation of God."
The men of C.E.T. were likened to archeologists of ideas, inspired by God in the grandeur of rediscovery. It was said they had brought to light "the vitality of great ideals overlaid by the deposits of centuries," that they had "sharpened the moral imperatives that come out of a religious conscience."
With the O.C. Bible, C.E.T. presented the Liturgical Manual and the
Commentaries -- in many respects a more remarkable work, not only because of its brevity (less than half the size of the O.C. Bible), but also because of its candor and blend of self-pity and self-righteousness.
The beginning is an obvious appeal to the agnostic rulers.
"Men, finding no answers to the sunnan [the ten thousand religious questions from the Shari-ah] now apply their own reasoning. All men seek to be enlightened. Religion is but the most ancient and honorable way in which men have striven to make sense out of God's universe. Scientists seek the lawfulness of events. It is the task of Religion to fit man into this lawfulness."
In their conclusion, though, the Commentaries set a harsh tone that very likely foretold their fate.
"Much that was called religion has carried an unconscious attitude of hostility toward life. True religion must teach that life is filled with joys pleasing to the eye of God, that knowledge without action is empty. All men must see that the teaching of religion by rules and rote is largely a hoax. The proper teaching is recognized with ease. You can know it without fail because it
awakens within you that sensation which tells you this is something you've always known."
There was an odd sense of calm as the presses and shigawire imprinters rolled and the O.C. Bible spread out through the worlds. Some interpreted this as a sign from God, an omen of unity.
But even the C.E.T. delegates betrayed the fiction of that calm as they returned to their respective congregations. Eighteen of them were lynched within two months. Fifty-three recanted within the year.
The O.C. Bible was denounced as a work produced by "the hubris of reason."
It was said that its pages were filled with a seductive interest in logic.
Revisions that catered to popular bigotry began appearing. These revisions leaned on accepted symbolisms (Cross, Crescent, Feather Rattle, the Twelve Saints, the thin Buddha, and the like) and it soon became apparent that the ancient superstitions and beliefs had not been absorbed by the new ecumenism.
Halloway's label for C.E.T.'s seven-year effort -- "Galactophasic
Determinism" -- was snapped up by eager billions who interpreted the initials G.D. as "God-Damned."
C.E.T. Chairman Toure Bomoko, an Ulema of the Zensunnis and one of the fourteen delegates who never recanted ("The Fourteen Sages" of popular history), appeared to admit finally the C.E.T. had erred.
"We shouldn't have tried to create new symbols," he said. "We should've realized we weren't supposed to introduce uncertainties into accepted belief, that we weren't supposed to stir up curiosity about God. We are daily confronted by the terrifying instability of all things human, yet we permit our religions
to grow more rigid and controlled, more conforming and oppressive. What is this shadow across the highway of Divine Command? It is a warning that institutions endure, that symbols endure when their meaning is lost, that there is no summa of all attainable knowledge."
The bitter double edge in this "admission" did not escape Bomoko's critics and he was forced soon afterward to flee into exile, his life dependent upon the Guild's pledge of secrecy. He reportedly died on Tupile, honored and beloved, his last words: "Religion must remain an outlet for people who say to themselves, 'I am not the kind of person I want to be.' It must never sink into
an assemblage of the self-satisfied."
It is pleasant to think that Bomoko understood the prophecy in his words:
"Institutions endure." Ninety generations later, the O.C. Bible and the Commentaries permeated the religious universe.
When Paul-Muad'Dib stood with his right hand on the rock shrine enclosing his father's skull (the right hand of the blessed, not the left hand of the damned) he quoted word for word from "Bomoko's Legacy" -- "You who have defeated us say to yourselves that Babylon is fallen and its works have been overturned. I say to you still that man remains on trial, each
man in his own dock. Each man is a little war."
The Fremen said of Muad'Dib that he was like Abu Zide whose frigate defied the Guild and rode one day 'there' and back. 'There' used in this way translates directly from the Fremen mythology as the land of the ruh-spirit, the alam almithal
where all limitations are removed.
The parallel between this and the Kwisatz Haderach is readily seen. The Kwisatz Haderach that the Sisterhood sought through its breeding program was interpreted as "The shortening of the way" or "The one who can be two places simultaneously."
But both of these interpretations can be shown to stem directly from the Commentaries: "When law and religious duty are one, your selfdom encloses the universe."
Of himself, Muad'Dib said: "I am a net in the sea of time, free to sweep future and past. I am a moving membrane from whom no possibility can escape."
These thoughts are all one and the same and they harken to 22 Kalima in the O.C. Bible where it says: "Whether a thought is spoken or not it is a real thing and has powers of reality."
It is when we get into Muad'Dib's own commentaries in "The Pillars of the Universe" as interpreted by his holy men, the Qizara Tafwid, that we see his real debt to C.E.T. and Fremen-Zensunni.
Muad'Dib: "Law and duty are one; so be it. But remember these limitations -- Thus are you never fully self-conscious. Thus do you remain immersed in the communal tau. Thus are you always less than an individual."
O.C. Bible: Identical wording. (61 Revelations.)
Muad'Dib: "Religion often partakes of the myth of progress that shields us from the terrors of an uncertain future."
C.E.T. Commentaries: Identical wording. (The Azhar Book traces this
statement to the first century religious writer, Neshou; through a paraphrase.)
Muad'Dib: "If a child, an untrained person, an ignorant person, or an insane person incites trouble, it is the fault of authority for not predicting and preventing that trouble. "
O.C. Bible: "Any sin can be ascribed, at least in part, to a natural bad tendency that is an extenuating circumstance acceptable to God." (The Azhar Book traces this to the ancient Semitic Tawra.)
Muad'Dib: "Reach forth thy hand and eat what God has provided thee; and when thou are replenished, praise the Lord."
O.C. Bible: a paraphrase with identical meaning. (The Azhar Book traces this in slightly different form to First Islam.)
Muad'Dib: "Kindness is the beginning of cruelty."
Fremen Kitab al-Ibar: "The weight of a kindly God is a fearful thing. Did not God give us the burning sun (Al-Lat)? Did not God give us the Mothers of Moisture (Reverend Mothers)? Did not God give us Shaitan (Iblis, Satan)? From Shaitan did we not get the hurtfulness of speed?"
(This is the source of the Fremen saying: "Speed comes from Shaitan."
Consider: for every one hundred calories of heat generated by exercise [speed] the body evaporates about six ounces of perspiration. The Fremen word for perspiration is bakka or tears and, in one pronunciation, translates: "The life essence that Shaitan squeezes from your soul.")
Muad'Dib's arrival is called "religiously timely" by Koneywell, but timing had little to do with it. As Muad'Dib himself said: "I am here; so . . . "
It is, however, vital to an understanding of Muad'Dib's religious impact that you never lose sight of one fact: the Fremen were a desert people whose entire ancestry was accustomed to hostile landscapes. Mysticism isn't difficult when you survive each second by surmounting open hostility. "You are there -- so..."
With such a tradition, suffering is accepted -- perhaps as unconscious punishment, but accepted. And it's well to note that Fremen ritual gives almost complete freedom from guilt feelings. This isn't necessarily because their law and religion were identical, making disobedience a sin. It's likely closer to
the mark to say they cleansed themselves of guilt easily because their everyday existence required brutal judgments (often deadly) which in a softer land would burden men with unbearable guilt.
This is likely one of the roots of Fremen emphasis on superstition
(disregarding the Missionaria Protectiva's ministrations). What matter that whistling sands are an omen? What matter that you must make the sign of the fist when first you see First Moon? A man's flesh is his own and his water belongs to the tribe -- and the mystery of life isn't a problem to solve but a reality to
experience. Omens help you remember this. And because you are here, because you have the religion, victory cannot evade you in the end.
As the Bene Gesserit taught for centuries, long before they ran afoul of the Fremen:
"When religion and politics ride the same cart, when that cart is driven by a living holy man (baraka), nothing can stand in their path." (...)" Herbert, F. (1965). Dune.

KILKA SCEN, MOTYWÓW...

Głównym bohaterem pierwszych trzech tomów jest Paul Atryda...

z ekranizacji "Diuny" w reżyserii Davida Lyncha

Paul jest poddawany próbie bólu




"(...) Włóż prawą rękę do pudełka - powiedziała.
Strach przeszył Paula. Zaczął się cofać, ale usłyszał głos starej:
- To tak się słucha matki?
Zajrzał w ptasio bystre źrenice. Powolutku, pod wpływem wewnętrznego nakazu, któremu nie był w stanie się przeciwstawić, włożył dłoń do pudełka. Najpierw poczuł chłód, kiedy czerń zamknęła się na jego dłoni, następnie gładki metal pod palcami i mrowienie, jakby dłoń mu zdrętwiała. Rysy starej kobiety przybrały drapieżny wyraz. Podniosła prawą rękę znad skrzynki, zatrzymując ją przy szyi Paula. Dostrzegł w niej błysk metalu i począł odwracać się w tym kierunku.
- Nie ruszaj się! - warknęła.
Znowu używa Głosu! Skoncentrował się ponownie na jej twarzy.
- Trzymam przy twej szyi gom dżabbar - powiedziała. - Gom dżabbar, czyli wróg ostateczny. To igła z kroplą trucizny na czubku. Aaaach! Nie ruszaj się, bo poczujesz jej działanie.
Paul próbował przełknąć bez śliny. Nie mógł odwrócić uwagi od pomarszczonej, starczej twarzy, błyszczących oczu, bladych dziąseł nad srebrzystymi zębami z metalu, połyskującymi przy każdym słowie.
- Syn księcia musi się znać na truciznach - powiedziała. - To znak naszych czasów, hę? Piżmin do zatruwania nam napojów, aumas do zatruwania nam jedzenia. Trucizny natychmiastowe i powolne, i wszystkie pośrednie między nimi. Oto nie znana ci trucizna: gom dżabbar. Zabija wyłącznie zwierzęta.
Duma przemogła w Paulu strach.
- Ośmielasz się sugerować, że książęcy syn jest zwierzęciem? - zapytał.
- Sugeruję, powiedzmy, że możesz być człowiekiem - powiedziała. - Spokojnie! Ostrzegam, byś nie próbował się wyrywać. Stara jestem, lecz moja ręka zdąży ci wsadzić tę igłę w szyję, nim uciekniesz.
- Kim jesteś? - wyszeptał. - Jak zwiodłaś moją matkę, że zostawiła mnie z tobą samego? Czy przysłali cię Harkonnenowie?
- Harkonnenowie? Co też ty wygadujesz! A teraz bądź cicho.
Suchy palec dotknął jego szyi i Paul opanował odruch, by odskoczyć.
- Dobrze - powiedziała. - Przeszedłeś pierwszą próbę. A oto jak wygląda reszta: jeśli wyjmiesz rękę z pudełka, umrzesz. To jedyna zasada. Trzymaj rękę w środku, a będziesz żył. Jeśli ją zabierzesz, umrzesz.
Paul zaczerpnął tchu, by uspokoić drżenie.
- Gdy krzyknę, służba dopadnie cię w parę sekund i ty umrzesz.
- Służba nie przejdzie przez drzwi, bo twoja matka stoi za nimi na straży. Możesz mi wierzyć. Ona przeszła tę próbę. Teraz twoja kolej. Czuj się zaszczycony. Nie często stosujemy ją do dzieci płci męskiej.
Pod wpływem ciekawości strach zmniejszył się na tyle. że Paul zdołał nad nim zapanować. W głosie starej kobiety słyszał prawdę, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Jeśli matka stoi tam na straży... jeśli to naprawdę próba... Zresztą cokolwiek by to było, wiedział, że wpadł w pułapkę, którą stanowi ta dłoń przy jego szyi: gom dżabbar. Przywołał na pamięć responsorium litanii przeciwko strachowi z obrządku Bene Gesserit, której nauczyła go matka.
- „Nie wolno się bać. Strach zabija duszę. Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie. Stawię mu czoło. Niechaj przejdzie po mnie i przeze mnie. A kiedy przejdzie, obrócę oko swej jaźni na jego drogę. Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic. Jestem tylko ja”. Czując powracający spokój powiedział:
- Kończ z tym, starucho.
- Starucho! - warknęła. - Odwagi nie można ci odmówić. Dobrze, zobaczymy, zadufku.
Nachyliła się nisko, ściszając głos prawie do szeptu.
- Poczujesz ból tej dłoni w pudełku. Ból. Ale cofnij rękę, a dotknie twej szyi gom dżabbar - śmierć przyjdzie szybko jak opadnięcie katowskiego topora. Zabierzesz rękę, a gom dżabbar zabierze ciebie jak swego. Rozumiesz?
- Co jest w pudełku?
- Ból.
Poczuł silniejsze mrowienie w dłoni, zacisnął mocno wargi. Jak coś takiego może być próbą? - zastanawiał się. Do mrowienia dołączyło się swędzenie.
- Słyszałeś - powiedziała stara - o tym, że zwierzęta odgryzają sobie kończynę, by umknąć z potrzasku? To zwierzęca sztuczka. Człowiek wytrzyma sidła, zniesie ból, uda śmierć, by zabić myśliwego usuwając zagrożenie dla swego gatunku. Mrowienie przeszło w ledwo odczuwalne szczypanie.
- Po co to robisz? - spytał.
- By ustalić, czy jesteś człowiekiem. Cicho bądź.
Paul zwinął lewą dłoń w pięść, gdy w drugiej nasiliło się pieczenie. Narastało po woli: fala ciepła za falą... fala za falą. Czuł, jak paznokcie wbijają mu się w dłoń wolnej ręki. Próbował rozprostować przypiekane palce, lecz nie mógł nimi poruszyć.
- Pali - wyszeptał.
- Cicho!
Pulsujący ból przenikał do ramienia. Pot wystąpił mu na czoło, każde włókno , jego ciała krzyczało wniebogłosy, by zabrał rękę z tej płonącej czeluści...jednak... gom dżabbar. Nie odwracając głowy usiłował obrócić oczy na ową upiorną igłę znieruchomiałą przy jego szyi. Zachłystywał się powietrzem, chciał uspokoić oddech i nie mógł.
Ból! Cały jego świat zniknął prócz konającej w, męczarniach dłoni i starczej twarzy, wpatrzonej w niego z odległości paru centymetrów. Wargi mu tak wyschły, że miał trudności z ich rozdzieleniem.
Palę się! Palę się!
Wydawało mu się, że czuje, jak skóra zwija się i czernieje na konającej dłoni, ciało przepala się i odpada, obnażając gołe zwęglone kości.
Stop! Ból ustał jak za dotknięciem różdżki. Paul był zlany potem, prawa ręka mu dygotała.
- Dosyć - wymamrotała stara. - Kull Wahad! Żadna dziewczynka tyle nie wytrzymała. Chyba pragnęłam twej porażki.
Odchyliła się w tył zabierając gom dżabbar.
- Wyciągnij rękę ze skrzynki i spójrz na nią, młoda ludzka istoto.
Pokonując bolesne drżenie Paul utkwił oczy w bezświetlnej pustce, w której jego ręka wydawała się przebywać z własnej woli. Wspomnienie bólu paraliżowało wszelki ruch. Rozum mówił mu, że z pudełka wyjmie osmalony kikut.
- No, wyjmuj! - warknęła.
Wyszarpnął dłoń ze skrzynki i zagapił się na nią osłupiały. Nic. Ani śladu po męczarni. Podniósł dłoń, obrócił ją na drugą stronę, poruszył palcami.
- Nerwoból indukcyjny - powiedziała. - Nie mogę okaleczać wszystkich potencjalnych istot ludzkich dokoła. Ale są tacy, co dużo by dali za sekret tej skrzynki.
Ukryła pudełko w fałdach togi.
- Ale ból... - zaczął.
- Ból! - prychnęła wzgardliwie. - Człowiek potrafi zapanować nad każdym nerwem swego ciała.
Odczuł ból lewej dłoni, rozprostował zaciśnięte palce, spojrzał na cztery krwawe ślady po wbitych w ciało paznokciach. Opuścił rękę, popatrzył na starą kobietę.
- Zrobiłaś to kiedyś mojej matce?
- Przesiewałeś kiedyś piasek przez sito? - odpowiedziała pytaniem.
Pod wpływem szoku wywołanego tym nie związanym z tematem pytaniem umysł Paula osiągnął stan wyższej świadomości. Piasek przez sito.
Paul skinął głową.
- My Bene Gesserit przesiewamy ludzi, by wyłowić człowieka - powiedziała.
Podniósł prawą rękę przywołując wspomnienie katuszy.
- I to wszystko, co w tym jest, ból?
- Obserwowałam cię w bólu, chłopcze. Ból jest zaledwie osią próby. Matka opowiadała ci o naszych metodach obserwacji. Widzę w tobie znamiona jej nauki. Nasz test to moment krytyczny plus obserwacja.
Jej ton to potwierdzał, więc powiedział:
- To prawda! Wlepiła w niego spojrzenie. On wyczuwa” prawdę! Czyżbym był tym jedynym: Czyżby naprawdę miał nim być? Opanowała podniecenie upominając samą siebie: nadzieja przesłania jasność widzenia.
- Wiesz, kiedy ludzie wierzą w to, co mówią? - powiedziała.
- Wiem. - W jego głosie pobrzmiewały echa nabytej w wielokrotnych próbach pewności. Słysząc je powiedziała:
- Może i jesteś Kwisatz Haderach. Siądź, mały bracie, tu, u moich stóp.
- Wolę stać.
- Twoja matka siedziała kiedyś u moich stóp.
- Nie jestem swoją matką.
- Nienawidzisz nas troszeczkę, co? Spojrzawszy w stronę drzwi zawołała: - Jessika!
W rozwartych drzwiach stanęła Jessika obrzucając pokój surowym spojrzeniem. Złagodniała na widok Paula. Zdobyła się na słaby uśmiech.
- Jessiko, czy ty kiedykolwiek przestałaś mnie nienawidzić? - zapytała stara kobieta.
- Kocham cię i nienawidzę zarazem - powiedziała Jessika. - Nienawidzę za cierpienia, których nigdy nie zapomnę. Kocham za... .
- Wystarczy goły fakt - powiedziała stara cieplejszym głosem. - Możesz już wejść, tylko się nie odzywaj. Zamknij drzwi i pilnuj, by nikt nam nie przeszkadzał.
Jessika weszła do pokoju, zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. Mój syn żyje - pomyślała. - Mój syn żyje i jest... człowiekiem. Wiedziałam, że jest... ale... on żyje. Teraz mogę żyć dalej. - Pod plecami czuła dotyk drzwi, twardy i rzeczywisty. Wszystko w tym pokoju było dotykalne i wyczuwalne zmysłami. - Mój syn żyje:
Paul spojrzał na matkę. Mówiła prawdę. Pragnął umknąć i w samotności przemyśleć to, czego doświadczył, jednak wiedział, że nie może odejść, dopóki go nie odprawią. Starucha zyskała nad nim władzę. Matka przeszła taką samą próbę. W tym wszystkim musiało kryć się jakieś straszne przeznaczenie... ból i strach są straszne. Rozumiał straszne przeznaczenia. Parły na przekór wszystkiemu. Stanowiły swoją własną konieczność. Paul uświadamiał sobie, że dostał się w tryby strasznego przeznaczenia. Jeszcze nie wiedział jakiego.
- Pewnego dnia, chłopcze - powiedziała stara - może i ty będziesz musiał tak stać za drzwiami. Nie jest to takie proste.
Paul spuścił oczy na dłoń, która poznała ból, potem podniósł je na Matkę Wielebną. W brzmieniu jej głosu było teraz coś, czego nie spotkał w żadnym ze znanych mu głosów, Słowa miały jasne kontury. Były ostre. Odnosił wrażenie, że o cokolwiek by ją zapytał, usłyszy odpowiedź, która wyniesie go ponad jego cielesną powłokę ku czemuś wyższemu.
- Po co poddajesz ludzi próbie człowieczeństwa?
- By ich uwolnić.
- Uwolnić?
- Kiedyś ludzie scedowali myślenie na maszyny z nadzieją, że dzięki temu będą wolni. Ale umożliwili tylko innym ludziom i ich maszynom ujarzmienie siebie.
- „Nie będziesz czynił machin na obraz i podobieństwo umysłu człowieka” - zacytował Paul.
- Wprost z Dżihad Kamerdyńskiej i Biblii Protestancko-Katolickiej - powiedziała. - Lecz to, co głosi B.P.K., winno brzmieć: „Nie będziesz czynił machin udających umysł człowieka”. Czy studiowałeś u mentata w twej służbie?
- Studiowałem u Thufira Hawata.
- Wielka Rewolta zmusiła tym umysły istot ludzkich do rozwoju. Powstały szkoły rozwijające talenty człowieka.
- Szkoły Bene Gesserit?
Przytaknęła.
- Z owych starożytnych szkół pozostały do dziś dwie najważniejsze: Bene Gesrit i Gildia Planetarna. Gildia, jak sądzimy, kładzie nacisk na prawie czystą matematykę. Bene Gesserit zajmuje się innymi sprawami.
- Polityką.
- Kull Wahad - zawołała stara. Rzuciła surowe spojrzenie na Jessikę.
- Ja mu nie mówiłam, Wasza Wielebność - powiedziała Jessika.
Matka Wielebna ponownie skupiła uwagę na Paulu.
- Wpadłeś na to nie mając prawie żadnych poszlak - zauważyła. - Rzeczywiście polityką. Pierwszymi szkołami Bene Gesserit kierowali ci, którzy dojrzeli potrzebę stałej ciągłości w sprawach ludzkich. Zrozumieli, że takiej ciągłości nie będzie bez oddzielenia rasy ludzkiej od rasy zwierzęcej - w celach rozrodczych.
Nagle słowa starej utraciły dla Paula swą szczególną ostrość. Obraziły w nim to coś, co jego matka nazywała instynktem prawości. Nie żeby go Matka Wielebna okłamywała. Było jasne, że ona wierzy w swoje słowa. Chodziło o rzecz istotniejszą, , związaną z jego straszliwym przeznaczeniem. Powiedział:
- A matka mówiła mi, że wiele absolwentek szkół Bene Gesserit nie zna swojego pochodzenia.
- Zapisy linii genetycznych zawsze zostają w naszych rejestrach - powiedziała. - Twoja matka wie, że pochodzi albo od Bene Gesserit, albo też jej ród sam z siebie był do przyjęcia.
- Dlaczego więc nie może znać swoich rodziców?
- Niektóre znają... Wiele nie zna. Mogłyśmy, na przykład, planować skrzyżowanie jej z bliskim krewnym, by uzyskać dominantę pewnej cechy genetycznej. Powodów jest wiele.
Znów Paul. odczuł obrazę prawości.
- Sporo na siebie bierzecie - rzekł.
Matka Wielebna zagapiła się na niego w zamyśleniu: czyżby usłyszała krytycyzm w jego głosie?
- Dźwigamy ciężkie brzemię - powiedziała.
Paul czuł, że coraz bardziej wychodzi z szoku wywołanego próbą. Spojrzał prosto w jej taksujące oczy i powiedział:
- Twierdzisz, że mogę być Kwisatz Haderach. Co to jest, człowieczy gom dżabbar?
- Paul - powiedziała Jessika - nie wolno ci przemawiać takim tonem do...
- Ja to załatwię, Jessiko - przerwała stara. - Otóż, chłopcze, czy słyszałeś o serum prawdomówczyni?
- Zażywacie je, by rozwinąć dar wykrywania kłamstwa. Wiem to od matki.
- Widziałeś kiedyś trans prawdy?
Pokręcił głową. - Nie.
- Serum jest niebezpieczne - powiedziała - ale daje szósty zmysł. Kiedy dar ‘?°’ serum spłynie na prawdomówczynię, może ona zobaczyć wiele miejsc w swej pamięci, w pamięci swego ciała. Widzimy tyle dróg przeszłości... lecz są to jedynie drogi kobiece. - Nuta smutku zagościła w jej głosie. - Ale jest miejsce, którego nie noże zobaczyć żadna prawdomówczyni. Odpycha nas ono, przeraża. Mówi się, że pewnego dnia pojawi się mężczyzna i odnajdzie w darze serum swoje wewnętrzne widzenie. Zobaczy to, czego my nie możemy - zarówno kobiecą, jak i męską przeszłość.
- Wasz Kwisatz Haderach?
- Tak, ten, który jest w wielu miejscach naraz: Kwisatz Haderach. Wielu mężczyzn zażyło serum... bardzo wielu, ale żadnemu się to nie udało.
- Zażyli i zawiedli, wszyscy?
- Och, nie! - Potrząsnęła głową. - Zażyli i umarli. (...)"

Herbert, F. (1983). Diuna. Warszawa: Iskry.


Paul uczy się i trenuje walki



"(...) Paul trwał pochylony studiując dalej swoje papiery. Cień chmury przesunął się po świetlikach. Hawat odchrząknął ponownie. Paul wyprostował się i nie odwracając głowy powiedział: - Wiem. Siedzę plecami do drzwi.
Hawat skrył uśmiech, przemaszerował przez salę. Paul podniósł oczy na posiwiałego, starego mężczyznę, który zatrzymał się przy rogu stołu. Oczy Hawata były dwiema sadzawkami czujności na ciemnej, pokrytej głębokimi bruzdami twarzy.
- Słyszałem cię, jak szedłeś korytarzem - powiedział Pauł. - I słyszałem, jak otwierałeś drzwi.
- Takie dźwięki można naśladować.
- Zauważyłbym różnicę.
Pewnie tak - pomyślał Hawat. - Ta jego matka czarownica kształci go gruntownie, to widać. Ciekawe, co na to jej nieoceniona szkoła? Może dlatego właśnie przysłali starą cenzorkę - by dyscypliną nauczyć naszą jaśnie panią Jessikę moresu. (...)
- Przeglądam materiały o huraganach na Arrakis.
- Huragany. Ach tak.
- Wyglądają na nieliche.
- „Nieliche” to za mało powiedziane. Owe huragany rozpędzają się po sześciu czy siedmiu tysiącach kilometrów równiny, karmiąc się wszystkim, co przydaje impetu - siłą Coriolisa, innymi huraganami, wszystkim, cokolwiek ma w sobie choćby gram energii. Potrafią rozhulać się do siedmiuset kilometrów na godzinę, zabierając po drodze wszystko, co się sypie - piasek, pył, wszystko. Potrafią wytrawić ciało do kości, a kości rozsiekać na igły.
- Dlaczego nie mają tam regulacji pogody?
- Arrakis na specyficzne problemy, koszty są tam wyższe, a więc utrzymanie i tak dalej. Gildia żąda potwornej sumy za nadzór satelitarny, zaś lód twojego ojca nie jest z tych wielkich i bogatych, chłopcze. Wiesz przecież.
- Czy widziałeś kiedyś Fremenów?
Umysł chłopaka miota się dziś na wszystkie strony - pomyślał Hawat.
- Jak ciebie widzę - powiedział. - Niewiele się różnią, od mieszkańców niecek i grabenów. Wszyscy noszą owe obszerne, powiewające szaty. I śmierdzą pod niebiosa w każdej zamkniętej przestrzeni. To z powodu tych strojów - nazywają je filtrfrakami - które odzyskują wodę wydalaną przez ciało.
Paul przełknął ślinę, nagle świadom wilgoci w ustach i przypomniał mu się sen o pragnieniu. Ogarnęło go uczucie pustki na myśl o ludziach, którzy tak łakną wody, że zamykają obieg wilgoci własnego ciała. - Tam woda jest-bezcenna - powiedział.
Hawat skinął głową. Może właśnie to robię - myślał - może i daję mu do zrozumienia, jak groźnym przeciwnikiem może być ta planeta. To szaleństwo pchać się na nią nie pamiętając o tej przestrodze.
Paul podniósł oczy na świetlik i uświadomił sobie, że zaczęło padać. Ujrzał, jak szare metaszkło coraz bardziej zachodzi wilgocią.
- Woda - powiedział.
- Zobaczysz, co znaczy woda - powiedział Hawat. - Jako syn księcia nigdy nie zaznasz jej braku, ale zobaczysz męki pragnienia wszędzie wokół siebie.
Paul zwilżył językiem wargi cofając się myślą o tydzień do owego przedpołudnia próby przed Matką Wielebną. Ona też powiedziała coś o usychaniu z pragnienia. (...)
Paul trzasnął wyłącznikiem siły w pasie, poczuł świerzbienie gęsiej skóry na czole i wzdłuż pleców od pola ochronnego, usłyszał charakterystyczne zmatowienie przefiltrowanych przez tarczę zewnętrznych odgłosów.
- Walcząc z tarczą poruszamy się szybko w obronie, powoli w natarciu - powiedział. - Natarcie ma na celu wyłącznie sprowokowanie przeciwnika do zrobienia fałszywego kroku, wystawienie go na śmiertelny cios. Tarcza odwraca szybkie pchnięcie, przyjmuje powolny chandżar!
Paul prztyknął klingą, wykonał błyskawiczną fintę i uciekł rapierem do tyłu sposobiąc się do zwolnionego pchnięcia tak mierzonego w czasie, by zwiodło ślepy system obronny tarczy. Halleck obserwował akcję, w ostatniej chwili zrobił ćwierć obrotu, przepuszczając stępiony koniec rapiera koło swej piersi.
- Szybkość znakomita - powiedział. - Lecz byłeś szeroko otwarty na sparowanie pchlim sztychem do dołu.
Paul odstąpił do tyłu, zmarkotniały.
- Powinienem sprać ci tyłek za takie roztrzepanie - powiedział Halleck. Wziął ze stołu goły chandżar i podniósł go do góry.
- Coś takiego w dłoni przeciwnika może ci utoczyć krwi. Jesteś pojętnym uczniem jak żaden, lecz ostrzegałem cię, abyś nawet w zabawie nie dopuścił człowieka ze śmiercią w dłoni za zasłonę.
- Chyba nie jestem dziś w odpowiednim nastroju - powiedział Paul.
- W nastroju? - Głos Hallecka zdradzał wściekłość nawet przez filtr tarczy. Co ma do tego n a s t r ó j ? Walczysz, kiedy zachodzi konieczność, bez względu na nastroje. Nastrój można mieć do przejażdżki na koniu, do dziewczyny czy gry na balisecie. Ale nie do walki.
- Bardzo mi przykro, Gurney.
- Za mało ci przykro!
Halleck ożywił swoją tarczę, pochylił się z chandżarem w wysuniętej do przodu lewej ręce i z rapierem wysoko uniesionym w prawej.
- Teraz, powiadam ci, broń się naprawdę!
Dając ogromnego susa w bok i drugiego przed siebie, zaatakował z furią. Paul cofnął się, parując. Słyszał trzaski pola, kiedy krawędzie tarcz starły się i odepchnęły nawzajem, czuł mrowienie naelektryzowanej od tego zetknięcia skóry. Co opętało Gurneya - zadawał sobie pytanie. - On tego nie udaje! Paul zrobił ruch lewą ręką, z pochwy u nadgarstka spuścił sztylet do swej dłoni.
- Zorientowałeś się, że potrzebna ci ekstra klinga, co? - mruknął Gurney.
Czyżby zdrada? - zdumiał się Paul. - To niepodobne do Gurneya! Walczyli dokoła sali - pchnięcie i parada, zwód i kontrriposta. Wewnątrz ochronnych bąbli powietrze stęchło od oddechów, nie była go w stanie wymienić powolna cyrkulacja wzdłuż brzegów tarcz. Po każdym zetknięciu się tarcz coraz silniej czuć było ozon. Paul nadal się cofał, ale teraz kierował swój odwrót na stół treningowy. Jeśli zdołam obrócić go przy stole, pokażę mu sztuczkę - pomyślał. - Jeszcze krok, Gurney.
Gurney zrobił krok. Paul sparował zasłoną usuwającą w dół, dojrzał, jak rapier Hallecka zawadza o krawędź stołu. Zszedł z linii ćwierćobrotem, zadał górne pchnięcie rapierem i podjechał sztyletem do szyi Hallecka. Zatrzymał ostrze na centymetr od żyły szyjnej.
- Tego szukasz? - wyszeptał.
- Popatrz w dół, chłopcze - wysapał Gurney.
Paul usłuchał, zobaczył wsunięty pod brzeg stołu chandżar Hallecka, niemal przytknięty czubkiem do swego krocza.
- Razem byśmy poszli do nieba - powiedział Halleck. - Ale przyznam, że nieco lepiej walczyłeś, gdy zostałeś przyciśnięty. Zdaje się, że tym razem n a s t r ó j ci nieco dopisał. - I wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu.
- Ale na mnie napadłeś - powiedział Paul. - Czy rzeczywiście ciąłbyś do krwi?
Halleck cofnął chandżar, wyprostował się.
- Gdybyś walczył choć odrobinę poniżej swych możliwości. Zrobiłbym ci niezłą krechę, długo byś ją pamiętał. Nie pozwolę, by mój ulubiony adept padł z ręki pierwszego harkonneńskiego łazęgi, jaki stanie mu na drodze. (...)
Yueh zbliżył się do załamanego w kształcie litery L stolika, myśląc: Jakże ten chłopiec rozrósł się w przeciągu tych ostatnich paru miesięcy. Cóż za marnotrawstwo! Och, cóż za bolesne marnotrawstwo. 1 sam siebie upomniał: Nie wolno mi się załamać. To, co robię, robię po to, aby mieć pewność, że moja Wanna nie będzie dłużej cierpiała w łapach harkonneńskich bestii.
Paul dołączył do niego przy stoliku, dopinając bluzę.
- Co będę studiował w drodze?
- Ooooch, lądowe formy życia na Arrakis. Wygląda na to, że planeta stała się łaskawsza dla pewnych stworzeń lądowych. Nie wiadomo jakim cudem. Po przybyciu muszę poszukać ekologa planetarnego, niejakiego doktora Kynesa, i zaofiarować mu swoją pomoc w badaniach. I Yueh pomyślał: Co ja wygaduję? Bawię się w hipokrytę nawet przed sobą samym.
- Będzie coś o Fremenach? - zapytał Paul. - Fremenach? - Yueh zabębnił palcami po stole, zauważył, że Paul przypatruje się jego nerwowemu tikowi, schował rękę.
- Może masz coś o całej populacji Arrakis - powiedział Paul.
- Tak, owszem - odparł Yueh. - Ludność dzieli się na dwie główne warstwy: Fremenów, oni stanowią jedną grupę, i pozostałych, czyli mieszkańców grabenu, niecki i panwi. Mówiono mi, że mieszane małżeństwa zdarzają się między nimi. Kobiety z osad grabepu i panwi wolą mężów Fremenów; ich mężczyźni wolą za żony Fremenki. Mają tam porzekadło: „Blichtr płynie z miast, mądrość z pustyni”.
- Czy masz ich na zdjęciach?
- Postaram się coś dla ciebie znaleźć. Najciekawszą cechą, oczywiście, są ich oczy, całkowicie błękitne, bez białek.
- Mutacja?
- Nie, to się wiąże z nasyceniem krwi melanżem.
- Fremeni muszą być dzielni, skoro żyją na skraju pustyni.
- Wszystko na to wskazuje - powiedział Yueh. - Oni układają ody do swych noży. Ich kobiety są równie szalone jak mężczyźni. Nawet dzieci Fremenów są gwałtowne i niebezpieczne. Przypuszczam, że nie będzie ci wolno zadawać się z nimi.
Paul nie spuszczał oczu z Yuego, odkrywając w tych paru migawkach o Fremenach wyzierającą ze słów potęgę, która przykuła całą jego uwagę. Cóż za sojusznicy do pozyskania!
- A czerwie? - zapytał.
- Co?
- Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o czerwiach pustyni.
- Aaaach, niewątpliwie. Mam księgofilm z małym osobnikiem, zaledwie sto dziesięć metrów długości i dwadzieścia dwa metry średnicy. Sfilmowano go w północnych szerokościach geograficznych. Wiarygodni świadkowie donoszą o czerwiach długości ponad czterystu metrów, a są powody, by wierzyć w istnienie jeszcze większych.
Paul zerknął na rozłożoną na stole mapę północnych szerokości Arrakis w rzucie stożkowym.
- Pas pustyni i południowe regiony podbiegunowe zaznaczono jako bezludne. Czerwie?
- I samumy.
- Lecz każde miejsce można przystosować dla ludzi.
- Jeśli to ekonomicznie wykonalne - powiedział Yueh. - Arrakis ma mnóstwo kosztownych zagrożeń.
Przygładził obwisłe wąsy.
- Zaraz tu będzie twój ojciec. Nim odejdę, chcę ci dać upominek, coś, na co natknąłem się przy pakowaniu.
Położył na stole czarny prostokąt nie większy od koniuszka kciuka Paula. Paul spojrzał na przedmiot. Widząc, że chłopiec po niego nie sięga, Yueh pomyślał: jakiż on ostrożny.
- To bardzo stara Biblia Protestancko-Katolicka, sporządzona dla podróżujących w kosmosie. Żaden księgofilm; prawdziwy druk, na papierze włókiennym. Ma własny powiększalnik i instalację ładunku elektrostatycznego. - Wziął Biblię do ręki: zademonstrował. - Ładunek utrzymuje książkę w pozycji zamkniętej, przeciwdziałając sprężynie rozwieracza okładek. Naciskasz krawędź - o, tak - i wybrane przez ciebie stronice odpychając się wzajemnie otwierają książkę.
- Jakie to maleńkie.
- Ale ma tysiąc osiemset stron. Przy czytaniu naciskasz krawędź - tak i tak i ładunek przechodzi do przodu, strona po stronie. Nigdy nie dotykaj palcami samych stronic. Splot włókien jest zbyt delikatny.
Zamknął książeczkę, wręczył ją Paulowi.
- Spróbuj.
Przyglądając się, jak Paul manipuluje regulacją stronic, Yueh pomyślał: robię to dla spokoju własnego sumienia. Darowuję mu religijne moratorium, zanim go zdradzę. Żebym mógł sobie powiedzieć, że on odszedł tam, dokąd ja pójść nie mogę.
- Musiano ją zrobić jeszcze przed księgofilmami - powiedział Paul.
- Ma swoje lata. Niech to pozostanie naszą tajemnicą, co? Twoi rodzice mogliby uważać, że jest zbyt drogocenna dla kogoś tak młodego.
I Yueh pomyślał: jego matka niewątpliwie zastanowiłaby się nad moimi motywami.
- Cóż... - Paul zamknął książkę, trzymając ją w dłoni. - Jeżeli jest tak cenna...
- Potraktuj to jako kaprys starego człowieka - powiedział Yueh. - Dano mi ją, kiedy byłem bardzo młody. - Muszę złowić go zarówno na ducha, jak i na zachłanność - pomyślał.
- Otwórz ją na czterysta sześćdziesiątej siódmej stronie Kalimy, na słowach: „Z wody powstaje wszelkie życie”. Miejsce jest zaznaczone lekką rysą na krawędzi okładki.
Paul pomacał okładkę wykrywając dwie rysy, w tym jedną płytszą. Nacisnął ją i książeczka otworzyła mu się w dłoni, powiększalnik najechał na swoje miejsce.
- Przeczytaj na głos - powiedział Yueh. Paul zwilżył wargi i zaczął czytać:
- „Zastanówcie się nad faktem, że głuchy nie słyszy. A zatem jakaż to głuchota jest udziałem nas wszystkich? Jakich brakuje nam zmysłów, że nie widzimy i nie słyszymy innego świata, który nas otacza. Cóż jest takiego wokół nas, że nie...”
- Zamilcz! - wycharczał Yueh.
Paul przerwał wpatrując się w niego ze zdumieniem. Yueh zamknął powieki starając się odzyskać panowanie nad sobą. - Jakiż zły duch rozchylił książkę na ulubionym wersecie mojej Wanny? - Otworzył oczy i napotkał wlepione w siebie spojrzenie Paula.
- Przepraszam - powiedział. - To był ulubiony werset... mojej... zmarłej żony. Chciałem, żebyś przeczytał zupełnie inny. Ten budzi... bolesne wspomnienia.
- Są dwie rysy - powiedział Paul.
Naturalnie - pomyślał Yueh. - Wanna zaznaczyła swój ulubiony passus. Jego palce są wrażliwsze od moich i odnalazły jej znaki. Ślepy przypadek, nic więcej.
- Możliwe, że książka cię zainteresuje - powiedział. - Jest w niej sporo historycznej prawdy, jak również zdrowej etyki filozoficznej.
Paul popatrzył z góry na książeczkę - co za maleństwo. A jednak mieściła w sobie tajemnicę.... coś się stało, kiedy z niej.. czytał. Poczuł, jak coś targnęło jego strasznym przeznaczeniem.
- Lada chwila przyjdzie tu twój ojciec - powiedział Yueh. - Odłóż Biblię, sięgaj po nią w wolnej chwili.
Paul dotknął krawędzi okładek tak, jak pokazywał mu Yueh. Książka zamknęła się. Wsunął ją pod bluzę. Po tym, jak Yueh na niego ryknął, obawiał się przez moment, że doktor zażąda oddania książki.
- Dziękuję ci za twój dar, doktorze Yueh - powiedział oficjalnym tonem. - Będzie on naszą tajemnicą. Jeżeli jest coś, czego pragniesz ode mnie, jakiś podarunek czy przysługa, proszę, nie wahaj się tego wymienić.
- Ja... nie potrzebuję niczego - odparł Yueh. Po co tu stoję znęcając się nad samym sobą? - myślał. I torturując tego nieszczęsnego chłopca... chociaż on jeszcze o niczym nie wie. Oooch! Przeklęte harkonneńskie bestie! Dlaczego właśnie mnie wybrały na swego złego ducha? (...)"

Herbert, F. (1983). Diuna. Warszawa: Iskry.


Paul ujeżdża zwierzę w rodzaju pustynnego wieloryba...



"(...) Paul czekał na piasku poza torem podejścia gigantycznego stworzyciela. Nie mogę czaić się jak przemytnik - w niecierpliwości i podenerwowaniu - upomniał sam siebie. - Muszę być skrawkiem pustyni. - Stwór był już zaledwie o minuty drogi, wypełniając ranek ciernym wizgiem swej wędrówki. Olbrzymie kły w okrągłej jaskini jego paszczy otwierały się niczym wielki kwiat. Bijąca z niej woń przyprawy zawisła w powietrzu. Filtrfrak na ciele Paula leżał jak ulał i tylko mgliście zdawał on sobie sprawę - z wtyków nosowych, z maski oddechowej. Nauki Stilgara, żmudne godziny spędzone na piasku, przesłoniły wszystko inne.
- W jakim promieniu od stworzyciela musisz stanąć na piasku ziarnistym? - zapytał Stilgar.
A on odpowiedział prawidłowo:
- Pół metra na każdy metr średnicy stworzyciela.
- Dlaczego?
- By uniknąć wiru wywołanego jego przejściem, a przy tym zdążyć na czas podbiec i dosiąść go.
- Jeździłeś na maleństwach hodowanych na nasienie i Wodę Życia - powiedział Stilgar. - Lecz ten, którego wezwiesz w trakcie swej próby, to będzie dziki stworzyciel, praszczur pustyni. Musisz mieć dla niego należyty respekt.
Głuchy werbel dudnika zlał się już z sykiem nadciągającego czerwia. Paul odetchnął głęboko, nawet przez filtry czując zapach mineralnej goryczy piasku. Dziki stworzyciel, praszczur pustyni, prawie nad nim zawisł. Wzniesione segmenty przednie gnały falę piasku, która miała sięgnąć jego kolan. Chodź tu bliżej, o cudowny potworze - myślał. - Bliżej. Słyszysz, jak cię przyzywam. Chodź bliżej. Bliżej.
Fala uniosła mu stopy. Owiał go pył powierzchniowy. Paul złapał równowagę, świat zasłoniła mu przesuwająca się w chmurze piasku obła skarpa, segmentowa ściana urwiska z ostro rysującymi się liniami pierścieni. Paul wzniósł haki, złożył się jak do strzału, wychylił się do przodu. Poczuł, jak chwyciły i szarpnęły. Skoczył w górę opierając stopy na owej ścianie, wychylony na zewnątrz, trzymając się wczepionych haków. To był moment prawdziwej próby: jeżeli prawidłowo założył haki na przednią krawędź pierścienia, otwierając ten segment, czerw nie przetoczy się po piasku i go nie zmiażdży.
Czerw zwolnił. Prześliznął się po dudniku, uciszając go. Powoli zaczął się obracać w górę, w górę - wznosząc te drażniące haki, jak tylko mógł najwyżej, najdalej od piasku zagrażającego delikatnej wykładzinie pierścienia. Paul stwierdził, że wyprostowany jedzie wierzchem na czerwiu. Czuł radosne upojenie, niczym cesarz lustrujący swoją planetę. Stłumił gwałtowny impuls, by sobie pohasać, zawrócić czerwia, popisać się swoją władzą nad tym stworzeniem. Nagle pojął, dlaczego Stilgar przestrzegał go kiedyś opowiadając o młodych śmiałkach, którzy igrali sobie z tymi potworami, wykonując im na grzbietach stójki, wyjmując oba haki i zakładając je z powrotem, zanim czerw zdążył ich zrzucić.
Pozostawiając jeden hak na miejscu Paul wyjął drugi i umieścił go niżej w boku. Sprawdziwszy, że ten drugi hak siedzi pewnie, opuścił z kolei pierwszy, przesuwając się w ten sposób w dół po boku czerwia. Stworzyciel obracał się, a obracając się zakręcał, obchodząc pole miałkiego piasku, gdzie czekali inni.
Paul zobaczył, jak się wdrapują, korzystając z własnych haków podczas wspinaczki, lecz unikają wrażliwych krawędzi pierścieni, dopóki nie znajdą się na grzbiecie. Usadowili się w trzech rzędach za nim, trzymając się swoich haków.
Stilgar przesunął się pomiędzy szeregami, sprawdził ułożenie haków Paula i podniósł oczy na jego rozradowaną twarz.
- Udało ci się, co? - rzekł podnosząc głos ponad zgrzytanie piasku. - Tak uważasz? Udało ci się? - Wyprostował się. - A ja ci mówię, że to była fuszerka. Nasze dwunastolatki radzą sobie lepiej. Tam, gdzie czekałeś, był w lewo od ciebie grający piasek. Nie mógłbyś się tam wycofać, gdyby czerw skręcił w tamtą stronę.
Uśmiech ulotnił się z twarzy Paula. (...)"

Herbert, F. (1983). Diuna. Warszawa: Iskry.


Dalsze losy Paula możemy oglądać w ekranizacji w formie serialu telewizyjnego, stąd zmiana aktorów...

Chani umiera rodząc syna Paula



"(...) Ciało Chani leżało na marach w kręgu światła. Ktoś nałożył jej białą szatę, starając się ukryć plamy krwi od porodu. To nie miało znaczenia; Paul nie mógł odwrócić uwagi od wizji jej twarzy: wieczność zastygła w nieruchomych rysach!
Odwrócił się, obraz przemieścił się wraz z nim. Odeszła, by nigdy nie wrócić. Wszystko, cały wszechświat zionął pustką. Wszędzie próżnia. Chciał zapłakać, lecz łzy nie płynęły. Czyżby za długo żył jako Fremen? Jej śmierć wołała o daninę wody!
Gdzieś blisko rozkrzyczało się dziecko, ktoś je utulił. Krzyk jakby zaciągnął zasłonę na jego widzenie. Z ulgą powitał ciemność. 'To jest inny świat - pomyślał. - Dwoje dzieci".
Ta myśl powracała jak echo jakiegoś zagubionego proroczego transu. Jeszcze raz spróbował przywołać wizję przyszłości, lecz jego umysł poddawał się. Żaden szczegół z przyszłości nie docierał do tej nowej świadomości. Czuł, że odrzuca przyszłość - każdą przyszłość.
- Żegnaj, Sihajo - szepnął.
Gdzieś z dala dobiegł głos Alii, szorstki i stanowczy:
- Przyprowadziłam Lichnę.
- To nie jest Lichna - Paul odwrócił się. - To jest Tancerz Oblicza. Lichna nie żyje.
- Ale posłuchaj, co mówi - nalegała Alia.
Paul powoli przesunął się w stronę, skąd dolatywał jej głos.
- Nie jestem zaskoczony, że widzę cię żywego, Atrydo - głos przypominał Lichnę, choć były pewne subtelne różnice, jak gdyby mówiący używał strun głosowych Lichny, lecz nie troszczył się już o pełną kontrolę.
Uderzyła Paula dziwna nuta uczciwości w tym głosie.
- Nie jesteś zaskoczony? - zapytał.
- Jestem Scytalus, tleilaxariski Tancerz Oblicza i chciałbym dowiedzieć się czegoś, zanim zaczniemy pertraktacje. Czy ten, który stoi za tobą, to ghola czy Duncan Idaho?
- To Duncan Idaho - odparł Paul - i nie będę z tobą pertraktować.
- Myślę, że będziesz - stwierdził Scytalus.
- Duncan - rzucił Paul przez ramię - czy zabijesz tego Tleilaxanina, jeśli tego zażądam?
- Tak, panie - w głosie Idaho brzmiała tłumiona furia
- Zaczekaj! - zawołała Alia. - Nie wiesz, co odrzucasz.
- Ależ wiem - powiedział Paul.
- A więc to naprawdę Duncan Idaho, rycerz Atrydów - mówił Scytalus. - Znaleźliśmy dźwignię! Ghola może odzyskać przeszłość.
Paul słyszał kroki, ktoś minął go z lewej strony. Głos Tleilaxanina dochodził teraz z tyłu.
- Co pamiętasz ze swojej przeszłości, Duncanie? ,
- Wszystko. Począwszy od dzieciństwa. Pamiętam nawet, że stałeś przy zbiorniku, gdy wyciągaliście mnie stamtąd.
- Wspaniale - sapnął Scytalus. - Świetnie.
Paul słyszał, jak głos wędruje. "Potrzebne mi widzenie" - powtarzał w duchu. Ciemność deprymowała go. Wiedza zdobyta dzięki Bene Gesserit ostrzegała go, że Scytalus stanowi śmiertelne zagrożenie, ale nie widział go, był tylko głosem, cieniem ruchu - tuż obok niego.
- To są atrydzkie dzieciaki? - zapytał Scytalus.
- Haro! - krzyknął Paul. - Zabierz je stąd!
- Zostańcie na miejscach! - wrzasnął Scytalus. - Wszyscy! Ostrzegani was, Tancerz Oblicza potrafi poruszać się szybciej, niż podejrzewacie. Mój nóż może przeciąć oba te żywoty, zanim zdołacie mnie tknąć.
Paul poczuł, jak ktoś opiera się o jego ramię i przesuwa dalej w prawo.
- Wystarczy, Alio - rzucił Scytalus.
- To moja wina - jęknęła Alia. - Moja wina!
- Atrydo - ciągnął Tancerz Oblicza - czy teraz będziemy pertraktować?
Za plecami Paula rozległo się plugawe przekleństwo. Powstrzymywana wściekłość w głosie Idaho przyprawiła go o skurcz w krtani. Duncan musi się powstrzymać! Scytalus zabiłby dzieci.
- Żeby ubić interes, trzeba mieć coś do sprzedania - mówił Scytalus. - Nieprawdaż, Atrydo? Chciałbyś mieć z powrotem swoją Chani? Możemy ją dla ciebie odtworzyć. Ghola, Atrydo. Ghola o pełnym zapisie wspomnień. Ale musimy się spieszyć. Każ swoim przyjaciołom przynieść krioniczny zbiornik, w którym przechowa się ciało.
"Znów słyszeć głos Chani! - myślał Paul. - Czuć przy sobie jej obecność. Ach, więc po to podarowali mi gholę Idaho, żebym odkrył, jak bardzo rekonstrukcja przypomina oryginał. A teraz całkowite odtworzenie... za ich cenę. Na zawsze zostanę tleilaxańską marionetką. A Chani... spętana tym samym przeznaczeniem z obawy o nasze dzieci, raz jeszcze narażona na intrygi Kwizaratu..."
- Jakiej presji użyjecie, by przywrócić Chani pamięć? - zapytał, z trudem opanowując głos. - Każecie jej zabić własne dzieci?
- Zastosujemy presje, jakie będą niezbędne - stwierdził Scytalus. - Co odpowiesz, Atrydo?
- Alio - powiedział Paul - pertraktuj z tym czymś. Nie mogę targować się z czymś, czego nie widzę.
- Mądra decyzja - pochwalił Scytalus. - No, co mi zaoferujesz jako pełnomocnik twojego brata?
Paul opuścił głowę, starając się uspokoić. Coś mu błysnęło - coś na kształt wizji, ale to nie była wizja. To był wiszący nad nim nóż. Tam!
- Pozwól mi chwilę pomyśleć - opierała się Alia.
- Mój nóż jest cierpliwy - rzekł Scytalus - ale ciało Chani nie. Niech to będzie rozsądna chwila
Paul poczuł, że mruga. To nie mogło się zdarzyć.... ale było! Czuł oczy. Sposób, w jaki patrzyły, był dziwny, a wykonywane ruchy nie - zborne. Tam! Nóż znowu pojawił się w polu widzenia.
W zapierającym dech oszołomieniu Paul zrozumiał, skąd patrzą jego oczy. To były oczy jednego z jego dzieci! Patrzył na uzbrojoną rękę Tancerza Oblicza z kołyski! Nóż połyskiwał tylko o kilka cali od niego. Tak - widział też siebie w drugim kącie pokoju, z opuszczoną głową, stojącego cicho, niegroźną postać, zapomnianą przez obecnych.
- Na początek moglibyście scedować na nas wszystkie wasze udziały w KHOAM - podsunął Scytalus.
- Wszystkie? - zaprotestowała Alia.
- Wszystkie.
Obserwując siebie oczyma z kołyski, Paul wysunął krysnóż z pochwy przy pasie. Ruch ograniczony był przedziwnym poczuciem rozdwojenia. Mimo to obliczył odległość, kąt Nie będzie drugiej szansy. Przygotował swoje ciało Metodą Bene Gesserit. Jak nakręcona sprężyna przygotował się na ten jedyny skoncentrowany ruch, akt prana, w którym wszystkie jego mięśnie miały zagrać w wysublimowanej jedności.
Krysnóż wyprysnął z jego dłoni. Mlecznobiała krecha strzeliła w oko Scytalusa, odrzucając jego głowę w tył. Tancerz Oblicza wyrzucił obie ręce w górę i zatoczył się na ścianę. Nóż odbił się od sufitu i spadł na ziemię. Scytalus osunął się po ścianie i runął twarzą w dół, martwy, nim jeszcze dotknął podłogi.
Wciąż posługując się oczyma z kolebki, Paul obserwował, jak twarze w pokoju odwracają się w stronę jego bezokiej postaci; dostrzegał symptomy wspólnego szoku. Potem Alia podbiegła do łóżeczka, nachyliła się nad nim i przesłoniła mu widok.
- Och, są bezpieczne... - powtarzała. - Są bezpieczne.
- Panie - wyszeptał Idaho - czy to była część twojej wizji?
- Nie. - Paul machnął ręką. - Zostawmy to.
- Wybacz mi, Paul - powiedziała Alia - ale kiedy to stworzenie powiedziało, że mogą... ożywić...
- Są takie ceny, których Atrydom nie wolno zapłacić - przerwał Paul. - Wiesz o tym.
- Wiem - westchnęła. - Ale uległam pokusie...
- Któż jej nie uległ? - spytał Paul.
Odwrócił się od nich, po omacku dotarł do ściany, oparł się o nią i starał się pojąć to, co uczynił. Jak? Jak? Oczy w kołysce. Czuł, że znajduje się na skraju niesamowitego odkrycia.
- Moimi oczyma, ojcze.
Dochodzące go słowa przebiły się przez ponowną ciemność.
- Mój syn! - szepnął Paul, zbyt cicho, by ktokolwiek usłyszał. - Jesteś... świadomy.
- Tak, ojcze. Patrz!
Paul bezwładnie przylgnął do ściany, czując nagły zawrót głowy. Był zmaltretowany i wyczerpany. W jednej chwili ujrzał całe swe życie. Widział swojego ojca. Był swoim ojcem. I dziadem, i pradziadami. Jego świadomość tłukła się w niesamowitym szpalerze męskich przodków.
- Jak? - zapytał cicho.
Pierwsze słowa zamajaczyły nieśmiało, zbladły i znikły, jak gdyby wysiłek był zbyt wielki. Paul wytarł ślinę z kącika ust Przypomniał sobie przebudzenie Alii w łonie lady Jessiki. Lecz tym razem nie było Wody Życia, żadnego przedawkowania melanżu... A może było? Czy tak objawiał się ciągły głód Chani? A może to końcowy produkt jego linii genetycznej, przewidziany przez Wielebną Matkę Gaius Helenę Mohiam?
Czuł więc, że jest w kołysce, a Alia mówi do niego, głaszcząc go delikatnie. Jej ogromna twarz pojawiła się tuż nad nim. Obróciła go na bok i zobaczył swoją towarzyszkę - dziewczynkę o wystających żebrach, której silny wygląd wskazywał na dziedzictwo pustyni. Na główce miała szopę brązowo - rudych włosów. Gdy się jej przyglądał, otwarła oczy. Jej oczy! Patrzyła z nich Chani.... i lady Jessika. Oczy małej pełne były jego wspomnień.
- Popatrzcie - powiedziała Alia - przyglądają się sobie.
- Takie małe dzieci nie widzą wyraźnie - orzekła Hara.
- Ja widziałam.
Paul powoli uwalniał się z tej zaskakującej świadomości. Znalazł się z powrotem pod swą ścianą płaczu i oparł o nią czoło. Idaho lekko trącił go w ramię.
- Panie?
- Niech mój syn nosi imię Leto po moim ojcu - powiedział Paul, prostując się.
- Gdy przyjdzie czas nadać imiona - odezwała się Hara - stanę przy twym boku jako przyjaciółka ich matki i dam mu to imię.
- A córka - ciągnął Paul - będzie nosić imię Ghanima.
- Usul! - zaprotestowała Hara. - Ghanima to złowróżbne imię.
- Tobie ocaliło życie - rzekł Paul. - Cóż z tego, że Alia dokuczała ci tym imieniem. Moja córka to Ghanima, łup wojenny.
Usłyszał, jak za jego plecami skrzypnęły koła. Wytaczano mary, na których leżało ciało Chani. Rozległ się śpiew, otwierający Rytuał Wody.
- Hal jawm! - powiedziała Hara. - Muszę teraz odejść, jeśli mam być świadkiem uświęconej prawdy i po raz ostatni stanąć u boku mej przyjaciółki. Jej woda należy do plemienia.
- Jej woda należy do plemienia - powtórzył cicho Paul.
Słyszał oddalające się kroki. Wyciągnął przed siebie rękę i natrafił na rękaw Idaho.
- Zabierz mnie do mojej kwatery, Duncan.
Gdy znaleźli się na miejscu, odsunął delikatnie Duncana. Przyszedł czas, by został sam. Lecz zanim Idaho zdołał opuścić komnatę, pod drzwiami zrobiło się zamieszanie.
- Mistrzu! - wołał od progu Bidżaz.
- Duncan - uprzedził Paul - pozwól mu zrobić tylko dwa kroki. Jeśli podejdzie bliżej, zabij go.
- Tak jest - odparł Idaho.
- Czyżby to Duncan? - spytał Bidżaz. - Czy to naprawdę Duncan Idaho?
- Jestem nim - powiedział Idaho. - Wszystko pamiętam.
- A więc plan Scytalusa się powiódł!
- Scytalus zginął - rzekł Paul.
- Aleja nie i plan także nie! - gorączkował się Bidżaz. - Na zbiornik, w którym wyrosłem! Można to urzeczywistnić! Będę miał przeszłość - wszystkie przeszłości. Potrzebny jest tylko jeden odpowiedni spust.
- Spust? - powtórzył Paul.
- Impuls, by cię zabić - głos Idaho nabrzmiały był gniewem. - Kalkulacja mentata: odkryli, że traktowałem cię jak syna, którego nigdy nie miałem. Prędzej, niżbym cię zabił, prawdziwy Duncan Idaho przejąłby w posiadanie ciało gholi, ale... mogłem zawieść. Powiedz mi, karle, gdyby wasz plan zawiódł, gdybym go zabił, co wtedy?
- Och... wtedy układalibyśmy się z siostra o ocalenie brata. Ale obecnie pozycja przetargowa jest lepsza.
Paul wciągnął głęboki haust powietrza. Słyszał żałobników, schodzących teraz ostatnim korytarzem ku głębokim piwnicom i destylatorniom.
- Nie jest za późno, panie - powiedział Bidżaz. - Czy chcesz odzyskać swoją ukochaną? Możemy ci ją przy wrócić. Gholę, owszem. Ale teraz zapewniamy pełną rekonstrukcję. Czy rozkażesz przywołać służbę z krionicznym zbiornikiem, by przechować ciało twej najdroższej?
Paul zdał sobie sprawę, że tym razem będzie mu trudniej. Wyczerpał siły, opierając się pierwszej pokusie. A teraz wszystko zaczęło się od początku. Raz jeszcze poczuć obecność Chani...
- Ucisz go - powiedział do Idaho w języku walki Atrydów. Posłyszał, jak ten zmierza w stronę drzwi.
- Mistrzu! - zaskrzeczał Bidżaz.
- Jeśli mnie miłujesz - ciągnął Paul w języku walki - wyświadcz mi tę łaskę: zabij go, zanim się poddam!
- Nieee! - krzyknął karzeł.
Krzyk urwał się nagle w zdławionym charkocie.
- Wyświadczyłem mu tę przysługę - rzekł Idaho.
Paul pochylił głowę nasłuchując. Nie słyszał już płaczek. Myślał o pradawnym fremeńskim misterium, odbywającym się teraz głęboko na dnie pieczary, w komorze zgonsuszni, gdzie plemię odzyskiwało swą wodę.
- Nie istniał wybór - powiedział. - Rozumiesz to, Duncan?
- Rozumiem.
- Są rzeczy, których nikt nie może znieść. Wycisnąłem swe piętno na wszelkich przyszłych ścieżkach, jakie mogłem stworzyć, aż w końcu to one stworzyły mnie.
- Panie, nie powinieneś...
- Są problemy we wszechświecie, które nie mają rozwiązań - ciągnął Paul. - Nic. Nic nie da się zrobić.
Mówiąc to czuł, jak jego więź z wizją pęka. Umysł skulił się, przytłoczony nieskończonymi możliwościami. Utracona wizja ucichła jak wiatr wiejący w pustyni. (...)"

Herbert. F. (1992). Mesjasz Diuny. Warszawa: Phantom Press.


Leto II Atryda próbuje wyjaśnić swojemu ojcu Paulowi decyzję porzucenia swojego człowieczeństwa



"(...) Choć Paul nie wiedział wszystkiego, bo nie był w stanie zoba­czyć, jak Leto manipuluje nićmi, mógł jednak określić konse­kwencje nieludzkości, na którą zdecydował się jego syn. Pomyślał: "Oto zmiana, o którą się modliłem. Dlaczego tak się jej boję? Bo to Złota Droga!"
- Jestem tu, by nadać cel ewolucji, a przez to naszemu życiu - powiedział Leto.
- Naprawdę chcesz żyć tysiące lat, przechodząc ewolucję, o któ­rej wiesz, że nie zdołasz jej odwrócić?
Leto zrozumiał, że jego ojciec nie mówi o fizycznych zmianach. Obaj znali jej zewnętrzne następstwa: Leto przejdzie kolejne eta­py przystosowania. Skóra-która-nie-była-jego ulegnie całkowitej asymilacji. Ewolucyjne pchnięcie w którąkolwiek ze stron zrównoważy się z innymi, w wyniku czego dokona się pojedyncza trans­formacja. Gdy nadejdzie metamorfoza (jeżeli nadejdzie), we wszechświecie pojawi się istota rozumna przerażających rozmia­rów... i ten wszechświat będzie oddawał jej boską cześć.
Nie... Paul mówił o wewnętrznych zmianach, o myślach i decy­zjach, które odcisną trwały ślad na losie wiernych.
- Ci, którzy sądzą, że nie żyjesz - powiedział Leto - cytują twoje ostatnie słowa. Czy wiesz, jakie?
- Oczywiście.
- "Teraz czynię to, co powinni uczynić wszyscy ludzie w służbie życia" - kontynuował Leto. - To nie są słowa Muad'Diba, ale ka­płani, wiedząc, że nigdy nie wrócisz, aby nazwać ich kłamcami, wkładają ci je w usta.
- Nie nazwałbym ich kłamcami. - Paul wciągnął głęboko powie­trze. - To dobre ostatnie słowa.
- Zostaniesz tu, czy wrócisz do swojej rudery w Szulochu? - zapytał Leto.
- Wszechświat należy teraz do ciebie - rzekł starzec.
Leto usłyszał w głosie Paula nutę klęski. Ojciec starał się urato­wać ostatnie pasemka wizji, którą wybrał wiele lat temu w siczy Tabr. Dlatego zgodził się grać rolę narzędzia w zemście planowa­nej przez Wygnańców, ocalałych resztek Dżekaraty. Gardzili nim, ale wolał tę poniżającą alternatywę, niż dobrowolne przyjęcie wa­riantu wszechświata, który zaakceptował Leto.
Smutek chłopca był tak wielki, że na chwilę odebrał mu głos. Dopiero po kilku minutach Leto odezwał się:
- Więc zwabiłeś Alię w pułapkę, kusiłeś ją i zmuszałeś do po­dejmowania błędnych decyzji! A teraz wie, kim jesteś.
- Wie... Tak, wie. - Paul nadal jednak nie rezygnował z oporu: - Odbiorę ci tę wizję, jeżeli będę mógł.
- Tysiące lat w pokoju - odparł Leto. - Właśnie to im daję.
- Śpiączkę! Stagnację!
- Oczywiście. Ale okrucieństw, na które zezwolę, rodzaj ludzki nigdy nie zapomni.
- Pluję na twoją wizję - rzekł Paul. - Myślisz, że nie widziałem ścieżek podobnych do tej wybranej przez ciebie?
- Widziałeś - zgodził się Leto.
- Czy twoja wizja jest w czymkolwiek lepsza niż moja?
- Ani o jotę. Pewnie nawet gorsza - przyznał Leto. (...)"

Herbert, F. (1992). Dzieci Diuny. Warszawa: Phantom Press.


"(...) "A czymże jest Złota Droga?" - zapy­tacie. To przetrwanie gatunku ludzkiego - ni mniej, ni więcej. My, którzy posiadamy zdolność przyszłowidzenia, my, którzy znamy pu­łapki przyszłości, zawsze braliśmy na siebie odpowiedzialność za lu­dzkość.
Przetrwanie.
Jak wam się to podoba? Wasze marne radości i smutki, nawet wa­sze męczarnie i nieszczęścia - nas rzadko to dotyczy. Mój ojciec miał tę moc. Ja posiadam ją w większym stopniu. Obaj możemy zaglądać za zasłonę Czasu.
Ta planeta, Arrakis, skąd zarządzam pangalaktycznym imperium, nie jest już taka, jaką była, gdy znano ją jako Diunę. W owych czasach cała była pustynią. Teraz z pustyni pozostał już tylko skrawek - mój Serir. Gigantyczne czerwie już po niej nie wędrują, nie tworzą melanżu-przyprawy. Przyprawa! Diuna była godna uwagi tylko jako źródło melanżu. Jedyne jego źródło. Cóż to za nadzwyczajna sub­stancja! W żadnym laboratorium nigdy nie zdołano jej zsyntetyzować. Jest najwartościowszą substancją, na jaką kiedykolwiek natknął się rodzaj ludzki.
Bez melanżu, który pobudza linearne przyszłowidzenie Nawigato­rów Gildii, ludzie przemierzaliby parseki kosmicznej przestrzeni w ślimaczym tempie. Bez melanżu Bene Gesserit nie byłyby obdarzo­ne prawdopoznaniem, nie byłoby też Matek Wielebnych. Bez geriatrycznych właściwości melanżu ludzie żyliby wedle pradawnej miary - nie więcej niż około sto lat. Obecnie cała przyprawa znajduje się w gestii Gildii i Bene Gesserit, trochę zapasu posiadają istniejące jeszcze wysokie rody, ja zaś posiadam ogromną jej ilość. Wszyscy tak bardzo pożądają melanżu, że najchętniej wyprawiliby się razem prze­ciwko mnie! Ale nie ośmielą się. Wiedzą, że nim bym się poddał, zniszczyłbym swój skarb.
Nie. Przychodzą ze spuszczonymi głowami i ślą do mnie petycje o przyprawę. Wydzielam ją jako nagrodę i wstrzymuję za karę. Jakże tego nienawidzą!
To moja władza, mówię im. To mój dar.
Z jego pomocą tworzę Pokój. Ponad trzy tysiące lat żyją w Pokoju Leto. To wymuszony spokój, którego przed objęciem przeze mnie władzy rodzaj ludzki zaznawał tylko przez bardzo krótkie okresy. Abyście nie zapomnieli - studiujcie jeszcze raz Pokój Leto w tych oto dziennikach. (...)"

Herbert, F. (1992). Bóg Imperator Diuny. Warszawa: Phantom Press.


Kolejne tomy dodają tylko pewne detale do streszczonej ideii, np. znaczenie zrównoważenia działania świadomego kierowanym instynktem...





Na końcu dodam że Mars jest planetą bardzo podobną do Diuny, plany zasiedlenia i zmiany klimatu na Marsie też wyglądają podobnie do opisanych w pierwszych tomach "Kronik Diuny"... To tylko takie skojarzenia :)