Reżyserii filmu podjął się Witold Adamek. Autorami scenariusza są Witold Adamek oraz autor powieści, Janusz Leon Wiśniewski. W rolach głównych: Magdalena Cielecka i Andrzej Chyra.
Poniżej fragmenty wideo, wywiad, fragmenty powieści - korespondencja bohaterów.
Ciekawe artykuły:
http://www.wiadomosci24.pl/artykul/od_samotnosci_w_sieci_do_milosci_poza_nia_45010.html
http://www.wiadomosci24.pl/artykul/o_milosci_i_znajomosciach_przez_internet_slow_kilka_55026.html
Na końcu link do umieszczania komentarzy - wpisz jeśli potrzebujesz zaliczenia.
Fragmenty powieści - korespondencja bohaterów
Ze wszystkich rzeczy wiecznych miłość trwa najkrócej...
Podłączył telefon do komputera i uruchomił program poczty elektronicznej. Powoli przebrnął przez całą procedurę identyfikacji. Modem w telefonie komórkowym jest chyba najwolniejszym modemem, jaki istnieje. Często zastanawiał się, dlaczego. Sprawdzi to, gdy tylko wróci do Monachium.
W jego skrzynce pocztowej w komputerze instytutu w Monachium był tylko jeden e-mail. W adresie była nazwa domeny jakiegoś banku w Anglii.
Znowu jakaś reklamówka - pomyślał.
Chciał ją od razu usunąć, ale jego uwagę zwróciła pierwsza część adresu: Jennifer@. W jego wspomnieniach to imię brzmiało jak muzyka. Postanowił przeczytać.
Camberley, Surrey, Anglia, 29 kwietnia
Ty jesteś J.L., prawda???!!!
Tak wynika z Twojej strony internetowej. Spędziłam na niej całe dzisiejsze przedpołudnie w swoim biurze w banku. Zamiast wejść na stronę giełdy londyńskiej i pracować, za co mi tu nawet nieźle płacą, czytałam słowo po słowie na Twojej stronie. Potem wzięłam taksówkę i pojechałam do księgarni w centrum Camberley, aby kupić słownik polsko-angielski. Wzięłam największy, jaki mieli. Chciałam zrozumieć również te fragmenty, które opublikowałeś na tej stronie po polsku. Nie zrozumiałam wszystkiego, ale zrozumiałam klimat. Taki klimat umiał robić tylko L.J., więc to pewnie jednak Ty.
Po pracy poszłam do mojego ulubionego baru "Club 54" w pobliżu dworca i się upiłam. Jestem na głodówce od 4 dni, dwa razy do roku bowiem "oczyszczam się", głodując przez tydzień. Wiesz, że gdy przetrwasz pierwsze 3 dni absolutnej głodówki, to wpadasz w stan swoistego transu? Twój organizm nie musi nic trawić. Dopiero wówczas zauważasz, z czego okrada cię proces trawienia. Masz nagle tak dużo energii. Żyjesz jak na rauszu. Jesteś kreatywny, podniecony, masz niesamowicie wzmocnione i wyostrzone wszystkie zmysły. Twoja percepcja jest jak sucha gąbka, gotowa wsysać wszystko, co się tylko znajdzie w jej pobliżu. Pisze się wtedy ponoć piękne wiersze, wymyśla się niesłychanie rewolucyjne naukowe teorie, rzeźbi lub maluje prowokacyjnie i awangardowo, a także kupuje z wyjątkowym powodzeniem na giełdzie. To ostatnie mogę z pewnością potwierdzić. Poza tym Bach na "głodzie" jest... no, jaki jest... Jest tak, jak gdyby grał go sam Mozart.
Taki stan osiąga się jednak dopiero wtedy, gdy przebrnie się "w cierpieniu" przez pierwsze 2 lub 3 dni. Te 2 lub 3 dni to nieustanna walka z głodem. Ja budzę się nawet z głodu w nocy. Ale przebrnęłam przez to wszystko i zaczynałam czuć dzisiaj rano rausz "nietrawienia". l na tym rauszu natrafiłam na Twoją stronę internetową. Nie mogło być lepszego momentu.
I wszystko inne stało się mało ważne.
W zasadzie to tak naprawdę nie przerwałam głodówki. W tym barze przecież nic nie jadłam. Tylko piłam. Głównie za wspomnienia. Nie pij nigdy - nawet jeśli to jest bloody mary tak dobra, jak serwują w "Clubie 54", i masz najpiękniejsze wspomnienia - w czwartym dniu głodówki. Zjedz coś przed tym.
Potem wróciłam do domu i napisałam ten e-mail. Jest jak kartka z pamiętnika wygłodniałej (3 dni bez jedzenia), pijanej (2 bloody mary i 4 guinnessy) kobiety po przejściach (12 lat biografii).
Dlatego proszę, potraktuj go z całą powagą.
Przed Scriptum: "Wyspa" w tym tekście - gdybyś zapomniał - to moja Wyspa Wight. Maleńka plamka na mapie między Francją a Anglią na kanale La Manche. Tam, gdzie się urodziłam.
Rozmowa na ICQ
Jestem jeszcze trochę zakochana resztkami bezsensownej miłości i jest mi tak cholernie smutno teraz, że chcę to komuś powiedzieć. To musi być ktoś zupełnie obcy, kto nie może mnie zranić. Nareszcie przyda się na coś ten cały Internet. Trafiło na Ciebie. Czy mogę Ci o tym opowiedzieć?
Przez chwilę czuł się jak ktoś, kto niechcący przeczytał list adresowany do kogoś zupełnie innego. Musiał się upewnić, czy to naprawdę do niego. Jeśli tak, to chciał także wiedzieć, dlaczego akurat do niego. Napisał:
Czy Pani jest pewna, że to mnie chce obdarzyć takim zaufaniem? Jeśli tak, jak to się stało, że trafiła Pani akurat do mnie?
W tym momencie ona otworzyła Chat.
ONA: Słuchaj, Ty jesteś Jakub, jesteś Polakiem i mieszkasz od kilkunastu lat w Monachium, prawda? Wybrałam Ciebie, bo jesteś wystarczająco anonimowy, wystarczająco daleko i jesteś wystarczająco długo w Niemczech. Gwarantuje mi to, że nie zrobisz mi żadnej niespodzianki. Czy chciałbyś, abym także zawracała się do Ciebie per Pan? Będzie mniej kameralnie i intymnie. Ale jeśli chcesz...
ON: Mogła to wiedzieć! Rejestrując się do ICQ, trzeba było podać kilka danych. To, co ona podała, zgadzało się dokładnie z tym, co on wpisał w formularze rejestracyjne. ICQ pozwalało z pewnością przeszukiwać bank danych swoich subskrybentów według najróżniejszych kryteriów. W ten sposób znalazła go sobie.
Była prowokująco bezpośrednia. Właśnie tak. Uśmiechnął się. Po raz pierwszy tego dnia. Odpisał:
W zasadzie najwięcej niespodzianek światu zgotowali Niemcy, ale nie zamierzam ich usprawiedliwiać. Oczywiście, że możesz mi mówić per ty. Nawet jeśli masz dopiero 13 lat.
ONA: Powiedz mi tylko, jakie masz wykształcenie. To nie arogancja. To tylko ciekawość. Chciałabym mieć z Tobą wspólną częstotliwość.
ON: To przestawało być prowokująco bezpośrednie. To zaczynało być bezczelne. Trudno mu było uwierzyć w szczerość tego jej "to nie arogancja". Jeśli miała na celu go sprowokować, to się jej udało. Nerwowo zaczął pisać:
Wykształcenie? Normalne. Jak każdy. Magister matematyki, magister filozofii, doktor matematyki i doktor habilitowany informatyki.
ONA: Boże! Ale trafiłam! Czy Ty jesteś przed siedemdziesiątką? Jeżeli tak, to wspaniale. Masz doświadczenie. Wysłuchasz mnie i doradzisz, prawda?
ON: Uśmiechnął się. Jak to się teraz nazywa - myślał - po angielsku self-conscious, po niemiecku selbstbewusst, a po polsku? Egocentryzm? Nie. To zbyt pejoratywne. Pewność siebie i skupienie się na swoich potrzebach? Tego chyba po polsku nie da się tak dobrze jak po niemiecku i angielsku określić jednym słowem.
Jeśli to jest smutne, to nie wysłucham. Podejrzewam, że jest. Jestem przed siedemdziesiątką. Ale mimo to nie opowiadaj mi, proszę, nic smutnego dzisiaj. Nawet nie próbuj. Napisz e-mail na adres Jakub@epost.de. Daję sobie radę ze smutkiem przeciętnie w 24 godziny. Dzisiaj doradziłbym Ci tylko wyjścia ostateczne, chemię lub alkohol. Jutro natomiast przeczytam z uwagą Twój e-mail i doradzę.
Zresztą Ty nie potrzebujesz rad. Ty po prostu musisz to komuś opowiedzieć, podzielić to na dwóch, a Twój psychoterapeuta nie ma dzisiaj czasu lub jest na urlopie.
ONA: Myślisz, że psychoterapeuta może przydać się Słowianom? Przecież oni i tak wszystko zawsze wiedzą lepiej. Poza tym mam wrażenie, że wszyscy psychoterapeuci w Polsce albo piszą książki, albo zakładają wydawnictwa, albo są na etatach w telewizji lub w radiu. Czy Ty ciągle jesteś jeszcze Słowianinem?
ON: Chyba już nie jestem. Nie piję wódki, jestem punktualny, dotrzymuję słowa i nie organizuję powstań. Ale psychoterapeutę miałem już nawet w Polsce. Jednak to było tak dawno, że nazywano go wtedy psychiatrą, a zakładanie wydawnictw było karane bardziej dotkliwie niż pędzenie bimbru.
ONA: l pomógł Ci ten psychiatra?
ON: Sam psychiatra nie. Ale to, co usłyszałem w jego poczekalni, pomogło mi ogromnie.
ONA: Miałeś chory rozum czy duszę?
ON: Chwileczkę! Tak nie będzie! Zapukała sobie panienka w monitor jego komputera jak obcy do drzwi i zaczyna przesłuchiwać go z biografii. Nie zdążył zareagować, ponieważ nadeszła kolejna jej wiadomość.
ONA: Wiem. Posuwam się za daleko. To przez tę wirtualność. Mam uczucie, że fakt, iż jesteśmy tak bardzo anonimowi, pozwala mi pytać o rzeczy, o które nie zapytałabym nigdy, gdybym poznała Cię w pociągu lub kawiarni. Wybacz.
ON: Miała rację. Internet był taki. Przypominał trochę konfesjonał, a rozmowy - rodzaj grupowej spowiedzi. Czasami było się spowiednikiem, czasami spowiadanym. To czyniła ta odległość i ta pewność, że zawsze można wyciągnąć wtyczkę z gniazdka.
Nic tutaj nie rozprasza. Ani zapach, ani wygląd, ani to, że piersi są zbyt małe. W Sieci obraz siebie kreuje się słowami. Własnymi słowami. Nigdy się nie wie, jak długo wtyczka będzie w gniazdku, więc nie traci się czasu i od razu przechodzi do rzeczy, i zadaje naprawdę istotne pytania. Zadając je, tak do końca chyba nie oczekuje się zupełnej szczerości. Tego ostatniego nie był jednak całkiem pewien. Dlatego zawsze odpowiadał szczerze. Jeżeli nie wiesz, co odpowiedzieć, mów prawdę" - nie wie, który filozof to doradzał, ale na pewno miał rację. Poza tym on nie miał zbyt wiele doświadczenia. Oprócz tych z doktorantem z Warszawy nie prowadził dotychczas takich wirtualnych rozmów. Odpisał:
Myślisz, że chory rozum można odróżnić od chorej duszy? Pytam z ciekawości. Ja miatem chore wszystko. Każdą pojedynczą komórkę. Ale to już minę-to. Może nie jestem całkiem zdrowy, ale z pewnością jestem uleczony.
ONA: Wiesz, że mnie wzruszasz? Nie wiem jeszcze dokładnie dlaczego, ale wzruszasz mnie. Muszę teraz iść do domu. Cieszę się, że mogę do Ciebie napisać. Napiszę. Do jutra.
ON: Uważaj na siebie. Masz ładne imię.
Bez ostrzeżenia zakończyła ten Chat. Odłączyła się od Internetu. Była offline. Zniknęła tak samo bez zapowiedzi, jak się pojawiła. Nie przeczytała już tej ostatniej wiadomości. Patrząc w ekran monitora, pomyślał, że nagle zrobiło się jakoś pusto i cicho bez niej. W dolnym prawym rogu znowu migotała żółta karteczka. Kliknął w nią, mając nadzieję, że jednak wróciła. W pewnym sensie tak było. Choć nie ona osobiście. Zostawiła jedynie na serwerze ICQ prośbę do niego:
Dopiszesz mnie, proszę, do listy Twoich przyjaciół? Na razie tylko do tych na liście ICQ.
@
Warszawa, 30 stycznia
Dowiedziałam się o Twoim istnieniu około 16.30. Teraz jest dopiero 17.15 w Warszawie, a zdążyłeś już wywołać we mnie podziw, zdumienie, ciekawość, zazdrość, wzruszenie, smutek i radość. Ja ostatnio mato przeżywam, więc zauważam ostrzej takie uczucia.
Miałeś rację, mówiąc, że nie potrzebuję żadnej rady. Potrzebowałam to tylko uwolnić z siebie i komuś po prostu powiedzieć. Teraz wiem nawet, że najmniej ze wszystkich chcę to powiedzieć Tobie. Poza tym to stało się nagle zbyt banalne, aby tracić na to Twój czas.
Miałam tyle wiadomości o Tobie, że chcę, abyś i Ty coś wiedział o mnie. Mam 29 lat, mieszkam w Warszawie, od 5 lat z mężczyzną, który jest moim mężem, mam długie czarne włosy i oczy, których kolor zależy od mojego nastroju.
Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że mam ICQ tutaj w moim komputerze, l że Ty masz.
Od 16.30 dzisiaj tak się cieszę.
Do jutra.
Jeśli pozwolisz.
@
Wielokrotnie pytałaś mnie o kobiety. Akceptowałaś fakt, że nie odpowiadałem albo odsuwałem tę odpowiedź na nieokreślone później. Teraz napisałaś to jedno zdanie i nadszedł czas, aby Ci o tym opowiedzieć. Robię to bardziej dla siebie niż dla Ciebie. To, co przeczytasz, jest czasami wstrząsające, a z pewnością zatopione w smutku. Dlatego nie czytaj tego teraz, jeśli nie chcesz smutku. Dlatego też piszę e-mail, zamiast opowiedzieć Ci o tym na ICQ. Głównie po to, abyś mogła wybrać moment, w którym zdecydujesz się to czytać.
Nie czytaj tego, jeśli jest Ci źle. Będzie Ci jeszcze gorzej. Przeczytaj, gdy będziesz poważna i refleksyjna, l nie płacz. To już zostało opłakane tyle razy.
Czy wiesz, że nawet nie mam pojęcia, jak mogą wyglądać Twoje oczy, gdy są w nich łzy?
W zasadzie w moim życiu liczyła się dotychczas tylko jedna kobieta. Miała na imię Natalia. Spotkała mnie przypadkiem, i też w styczniu. Dokładnie tak jak Ty mnie.
Kolejka do okienka z zupą w stołówce politechniki była tego dnia wyjątkowo długa. Siedziałem zaraz obok okienka, dokładnie na wprost misek z łyżkami i chlebem do zupy. Dziewczyna w brązowej obcisłej spódnicy w kwiaty i czarnymi włosami związanymi jedwabną chustką w kok stała w kolejce ze starszą, elegancką kobietą. Nie rozmawiały, chociaż było widać, że są razem. Odebrała zupę. Właśnie podchodziła do miski z łyżkami, gdy ktoś przez nieuwagę potrącił ją gwałtownie. Poczułem wrzątek na dłoniach i twarzy. Zerwałem się porażony bólem z krzesła. Ona postawiła talerz z resztkami zupy na moim stole. Staliśmy naprzeciwko siebie. Już miałem powiedzieć coś brzydkiego, ale spojrzałem na nią. Patrzyła na mnie z przerażeniem. Musiałem wyglądać żałośnie z resztkami zupy we włosach, na twarzy i na koszuli. Złożyła ręce jak do modlitwy i patrzyła z takim lękiem w oczach. Zagryzła wargi, oczy zaszły jej łzami. Patrzyła na mnie i nic nie mówiła. W pewnym momencie wydała z siebie jakiś niezrozumiały dźwięk, odwróciła się i zaczęła uciekać. Zrobiło mi się przykro.
- Niech pani nie ucieka. Nic się nie stało. Wcale nie było gorące. Naprawdę. Nic się nie stało.
Starsza kobieta z kolejki pobiegła za nią.
W ten sposób po raz pierwszy zetknąłem się z Natalią.
Od tego dnia chciałem ją spotkać. Obraz jej zielonych, ogromnych oczu zalanych łzami i te złożone dłonie nie dawały mi spokoju. Przychodziłem do stołówki, siadałem na tym samym krześle na wprost okienka - kiedy było zajęte, czekałem, aż się zwolni - i wypatrywałem jej. Przychodziłem o wszystkich możliwych porach wydawania obiadów. Nie było jej. Ponad miesiąc jej nie było.
Którejś niedzieli jechałem tramwajem do biblioteki. Był tłok. Ludzie wracali z kościołów. Odwrócony twarzą do okna tramwaju na którymś zakręcie poczułem, że ktoś napiera na mnie i przyciska do szyby. Odwróciłem się. Nie miała wyboru. Stała przytulona na całej długości swojego ciała do mnie. Niewiele niższa ode mnie. Jej oczy wpatrywały się w moje. Czułem jej włosy na twarzy. Zdumiony wykrztusiłem:
- To pani.
Zamknęła oczy. Nic nie mówiła. Jechaliśmy tak, przytuleni. Chciałem, aby to się skończyło. Jak najprędzej. Miałem erekcję i ona to na pewno czuła.
Nie wysiadłem przy bibliotece. Wysiadłem na tym przystanku, na którym ona wysiadła. Ukrywając się, szedłem za nimi. Bo znowu była z tą elegancką kobietą. Skręciły w uliczkę niedaleko przystanku. Zapamiętałem, do którego domu weszły. Przychodziłem pod ten dom. Wypatrywałem jej. Po kilku tygodniach wiedziałem, o której wychodzi, o której wraca, jaki ma parasol, jakie buty, jak chodzi, w którym oknie pojawia się najczęściej, do których tramwajów wsiada. Gdziekolwiek szła, zawsze w towarzystwie tej eleganckiej kobiety.
Była piękna. Zadarty lekko nosek, wiśniowe usta, zielone oczy. Włosy spięte w kok lub rozpuszczone. Zawsze w spódnicy do ziemi. W ciemnych bluzkach lub sweterkach. Często z apaszką na szyi. Małe kolczyki. Duże piersi. Uwielbiałem patrzeć na jej pośladki, gdy szła w butach na obcasach. Głównie przecież widywałem ją z tylu. Zastanawiałem się, jak pachnie i jaki ma głos.
Po miesiącu zdecydowałem się. To byt czwartek. Wiedziałem dokładnie, że w czwartki nigdzie nie wychodzą. W kwiaciarni wykupiłem wszystkie konwalie, jakie były. Nacisnąłem dzwonek i nagle poczułem, że chcę uciec. Nie zdążyłem. Otworzyła ta elegancka kobieta.
- Czy mógłbym porozmawiać z... - zapomniałem wszystko, co chciałem powiedzieć - z...
- Z Natalią? - podpowiedziała, uśmiechając się.
- Chyba tak. Tak, z Natalią.
- Jestem jej matką. Nie może pan. Ale niech pan wejdzie. Natalia jest u siebie w pokoju.
Zignorowałem tę dziwną odpowiedź i wszedłem, chowając bukiecik konwalii za plecami. Matka Natalii wprowadziła mnie do dużego pokoju, w którym wisiało mnóstwo obrazów na ścianach. Przy biurku na wprost okna odwrócona plecami do drzwi siedziała ona. Natalia.
Nie zareagowała, gdy weszliśmy. Matka kobieta podeszła szybkim krokiem do niej i stanęła przed biurkiem, jak gdyby nie chciała jej przestraszyć. Wskazała palcem na mnie. Natalia odwróciła się i spojrzała. Sytuacja była niepokojąco dziwna. Nie wiedziałem, co mam zrobić. Natalia siedziała, wpatrując się we mnie. Nic nie mówiła. Matka nie wychodziła z pokoju.
- To dla ciebie. Lubisz konwalie? - zapytałem, wyciągając rękę z bukietem zza pleców i podając jej.
Natalia wstała. Podeszła do mnie. Wzięła konwalie i przycisnęła je do ust. W tym momencie jej matka podeszła do nas i powiedziała:
- Natalia bardzo lubi konwalie, ale nie może tego sama panu powiedzieć. Jest głuchoniema.
Natalia wpatrywała się we mnie z konwaliami przy ustach. Z pewnością wiedziała, co w tej chwili powiedziała jej matka. Przez chwilę analizowałem to.
Wiesz, co pomyślałem? Wiesz, co pomyślałem w tym niezwykłym momencie?
Pomyślałem: No i co? No i co z tego, że jest głuchoniema? l powiedziałem:
- Czy pani mimo to mogłaby na chwilę wyjść z tego pokoju i zostawić nas samych? Proszę.
Kobieta wyszła bez słowa. Pierwszy raz byliśmy sami. Tak naprawdę nie dotarło do mnie, że ona mnie nie może usłyszeć.
- Mam na imię Jakub. Nie mogę przestać o tobie myśleć, odkąd oblałaś mnie tą zupą. Czy mógłbym czasami się z tobą spotykać? Mogę?
To jest tak cholernie smutne, że szczerze mówiąc, płaczę, gdy Ci o tym piszę. To pewnie przez to wino i B.B. Kinga, którego słucham. "Three o'clock blues". To na pewno przez to. Chyba nie ma nic smutniejszego u B.B. Kinga niż ten blues. Ale ja przecież chcę być teraz smutny. Blues komponuje się ze smutku. To powie Ci każdy Murzyn w Nowym Orleanie.
Natalia stała nieruchomo, wpatrując się we mnie. Nie pomagała mi. Ona nigdy mi nie pomagała w rozmowie. We wszystkim innym tak. Tylko w tym nie. Miałem czuć od pierwszej chwili i zawsze potem, że jest kaleką.
Podszedłem do jej biurka, znalazłem kartkę papieru i zacząłem pisać.
- Po co Ci to? - odpisała, patrząc mi wnikliwie w oczy. - Dlaczego chcesz się ze mną spotykać? Będziesz tutaj przychodził i będziemy sobie pisać? Zaprosisz mnie do kina i nie będę mogła Ci nawet opowiedzieć, czy film mi się podobał? Zaprosisz mnie do swoich przyjaciół i nie powiem ani słowa? Po co Ci to?
Płakała. W tym momencie do pokoju weszła jej matka.
- Wie pan co? Niech pan już sobie pójdzie. Natalia musi teraz wyjść. Dziękujemy za konwalie.
Natalia stała odwrócona plecami do drzwi, gdy wychodziłem.
Dwa dni później w stołówce politechniki Natalia siedziała na moim miejscu naprzeciwko okienka, w którym wydają zupy. Była sama. Usiadłem obok. Podsunęła mi kartkę. Przeczytałem:
"Mam na imię Natalia. Nie mogę przestać o Tobie myśleć, odkąd oblałam Cię tą zupą. Czy mogłabym się z Tobą czasami spotykać?".
Ja chyba byłem w niej zakochany już w tym momencie. Miesiąc później naprawdę ją kochałem. Była najdroższa, najpiękniejsza, najwrażliwsza. Jedyna. Zgadywała moje myśli. Wiedziała, kiedy mi zimno, kiedy zbyt gorąco. Czytała książki, które mi się podobały. Kupowała wszystko w zieleni. Gdy dowiedziała się, że lubię zieleń, wszystko było zielone. Sukienki, spódnice, jej paznokcie, jej makijaż, i papier, którym owijała prezenty dla mnie. Kupiła gramofon i płyty, abym mógł z nią słuchać muzyki.
Wyobrażasz to sobie? Kupowała mi płyty, których nigdy nie mogła wysłuchać, i prosiła mnie, abym jej opowiadał muzykę. Miało być tak samo, jak z każdą słyszącą kobietą.
Stała pod uniwersytetem lub politechniką, aby pierwsza wiedzieć, jak zdałem egzaminy. Zawsze też pierwsza wiedziała. Była tak cholernie dumna ze mnie. Pisała mi o tym.
Moja matka już jej nie poznała. Za wcześnie umarła. Mój ojciec po miesiącu nie umiał nazywać jej inaczej niż "nasza Natalka".
Wszystko z nią było proste i naturalne. Któregoś dnia zaprosiła mnie na kolację. Kupiła rosyjski szampan. Jej matki nie było tej nocy w domu. Włączyła płytę. Wyszła na chwilę do łazienki i wróciła w przezroczystej bluzeczce. Nie miała stanika. Podeszła do mnie i na stole obok kieliszka z szampanem położyła kartkę z tekstem:
"Jakubku, doprowadzasz mnie do śmiechu, doprowadzasz mnie do łez. Zastanawiałam się dzisiaj cały wieczór, że prawdę mówiąc najbardziej ostatnio chcę, abyś doprowadził mnie do orgazmu".
Majtek też nie miała. Była szalona. Dotyk działał na nią zupełnie inaczej. Swoje obie dłonie dawała mi do całowania i ssania. W tym czasie wszystko robiła ustami.
Potrafiła milimetr po milimetrze dotykać ustami lub delikatnie opuszkami palców mojej skóry. Potrafiła ssać palce moich stóp jeden po drugim. Doprowadzała mnie tym do szaleństwa. Chociaż to absurdalne - przecież nie słyszała - prosiła mnie zawsze, abym szeptał, nie mówił, ale właśnie szeptał, co czuję, gdy jest mi szczególnie dobrze. W zasadzie szeptałem cały czas.
Dla niej nauczyłem się stenografować. To było proste. Byłem najlepszy w grupie. Przydało mi się to w trakcie wykładów. Jedynie koledzy z roku nie byli zadowoleni. Odkąd stenografowałem, nie można było używać moich notatek.
Potem na specjalnym kursie uczyłem się języka migowego. Cały długi rok. Pamiętam, gdy któregoś wieczoru przyszedłem do niej do domu i gdy po kolacji zostaliśmy sami w jej pokoju. Stanąłem przed nią. Wskazującymi palcami obu dłoni dwa razy pod obojczyk. Potem dwa razy tymi samymi palcami w kierunku rozmówcy. Płakała. Uklękła przede mną i płakała. Klęczała. Dwa razy pod obojczyk. Dwa razy w kierunku rozmówcy. To takie proste. "Kocham Cię". Dwa razy pod obojczyk...
Nawet różniliśmy się pięknie. Nie zgadzała się z moim kultem wiedzy. Uważała, że można być mądrym bez przeczytania jednej książki. Jednocześnie, często w tajemnicy przede mną, czytała te same książki co ja, aby mieć swoje zdanie i móc ze mną dyskutować. Nie widziała rzekomo nic fascynującego w matematyce, ale prowokowała mnie, abym przekonywał ją, że nie ma racji. Głównie dlatego, że odkryła, jak bardzo lubię ją przekonywać i jej imponować. W jej pamiętniku, który potem trafił w moje ręce, każda zapisana przeze mnie kartka, notatka, skrawek papieru z matematycznymi wzorami lub twierdzeniami, które jej objaśniałem, były wklejone z pietyzmem pod datami, gdy to się zdarzyło. Na niektórych kartkach na tle całek, równań i wykresów były odciśnięte jej usta.
Gdy ją poznałem, mieszkała tylko z matką. Jej rodzice rozwiedli się, kiedy ona miała 9 lat. On, astronom z wykształcenia, z zawodu partyjny urzędnik w miejskim komitecie, gdzie przeniósł się, gdy nie udało mu się skończyć doktoratu w wymaganym przepisami czasie. Ona, konserwator zabytków na tyle wybitna, że pomimo "prowincjonalności" Wrocławia to ją właśnie ministerstwo kultury uczyniło swoim ekspertem i konsultantem.
Akurat zaczęli budować dom. Ich bogactwo i sukcesy nie wywoływały tej normalnej polskiej szczerej zawiści. Im wolno było mieć trochę więcej. Za tę głuchoniemą córkę.
Byli spokojnym, harmonijnymi małżeństwem. Aż do dnia, kiedy on przyszedł do domu pijany, zamknął się w pokoju z matką Natalii i powiedział jej, że tak naprawdę to on chciałby mieć ten dom nie z nią, ale z Pawłem, kolegą z pracy, którego kocha i to przy nim chce zasypiać i budzić się rano. Natalia pamiętała tylko tyle, że jej matka wybiegła z pokoju, wymiotując po drodze. Tego samego wieczoru ojciec Natalii wyprowadził się z mieszkania.
Wyobrażasz sobie, jak on musiał kochać tego Pawła, żeby przyjść i powiedzieć to własnej żonie? W tamtych czasach? W takim kraju jak Polska? On, partyjny działacz? Partyjni działacze muszą być z definicji heteroseksualni. Chociaż tego nie ma w "Kapitale", ale to jest oczywiste. Klasowo oczywiste. Sekretarz partii nie może być pedałem. Może być pedofilem, ale nie pedałem. Pedałami są jedynie księża i imperialiści.
Mogła go wykończyć. Jego samego wyskrobać jak żyletką z historii, a co gorsza jego numer telefonu usunąć z notesów wszystkich ważnych tego miasta. Wystarczył jeden telefon do Komitetu. Nigdy tego nie zrobiła. Mimo nienawiści, poniżenia, bólu porzucenia i z pewnością żądzy zemsty.
Wiesz co? Do dzisiaj podziwiam go za to. Niezależnie jak bardzo cierpiała z tego powodu Natalia, podziwiam go za tę wierność sobie.
Matka Natalii nigdy nie powiedziała jej tak naprawdę, co się stało, dlaczego nie mieszkają z ojcem. Dowiedziała się prawdy od niego. Powiedział jej to którejś Wigilii. Było już ciemno, gdy wyszła wynieść śmieci. Zobaczyła go, pijanego, trzęsącego się z zimna, na ławce przy śmietniku. Siedział z butelką wódki i wpatrywał się w okna ich mieszkania.
Matka wychowywała ją bez niczyjej pomocy. Nigdy nie powiedziała jej nic złego o ojcu. Nigdy też nie zrobiła nic, aby utrudniać Natalii spotkania z ojcem. Nigdy jednak także nie zgodziła się, aby przyszedł do ich domu.
Po klęsce jej małżeństwa Natalia stała się dla niej jedynym i ostatecznym celem życia. Gdyby była pewna, że oddychając odbiera tlen Natalii, nauczyłaby się nie oddychać, i wszystkich innych namawiałaby, aby też nie oddychali. Trudno było kochać Natalię przy takiej matce. Akceptowała moje istnienie tak jak akceptuje się gips na złamanej nodze. Musi być, minie, znowu będzie jak kiedyś, bez gipsu. Trzeba przeczekać i postarać się na krótko o kule.
Nie mijałem. Odbierałem jej Natkę, Natunię, Natalkę, Nataleńkę... Kawałek po kawałku. Tak jej się wydawało. To nie była prawda. Kiedyś wyjechała na dwa tygodnie konserwować zabytki Tallina. Natalia, mając mnie cały czas w pobliżu, popłakiwała z tęsknoty za nią.
Od pierwszego dnia Natalia opisywała mi swój świat. Dosłownie, ponieważ pisała lub stenografowała. Pisała wszędzie. Na kartkach papieru, które zawsze miała przy sobie, kredą na podłogach i ścianach, szminką na lustrach lub kafelkach łazienek albo patykiem na mokrym piasku plaży. Jej torebka i kieszenie wypełnione były wszystkim, czego można by użyć do pisania. Nie znam rzeczy, której nie potrafiła opisać.
Widziała znacznie więcej. Dotyk umiała opisać barwami, ich odcieniami lub natężeniem. Głucha wobec realnego świata, wyobrażała sobie, jak mogą wyrażać się dźwięk spadającej kropli z cieknącego kranu w kuchni, śmiechu lub płaczu dziecka, westchnienia, gdy mnie całowała. Swoim opisem kreowała zupełnie inny świat. Piękniejszy. Po pewnym czasie i ja zacząłem wyobrażać sobie dźwięki. Głównie na podstawie jej opisów i głównie po to, aby "słyszeć" podobnie jak ona. Uważałem - po pewnym czasie stało się to moją obsesją - że gdy tak się już stanie, to fakt, że ona nie słyszy, okaże się tylko mało znaczącą niedogodnością.
Prosiłem ją do znudzenia o opowieści o jej wyobrażeniach dźwięków. Po kilku miesiącach, któregoś wieczoru jednego z tych dni, w którym ktoś z tak zwanych słyszących znowu jej boleśnie dokuczył, a ja po raz kolejny nie zwracając uwagi na jej nastrój, poprosiłem o opisywanie dźwięków, odmówiła rozdrażniona, stenografując nerwowo mazakiem na lustrze w łazience:
"Po co ci te cholerne opisy chorej wyobraźni jakieś kalekiej, głuchoniemej histeryczki na rencie, którą może poniżyć byle śmieć tylko dlatego, że mu się wydaje, że jest tak nieporównywalnie lepszy ode mnie, bo słyszy?".
W trakcie jej nerwowego pisania na lustrze litery stawały się coraz bardziej nieczytelne, tak jak coraz bardziej podniesiony staje się głos kogoś, kto wykrzykuje swoją złość i frustrację. Pamiętam, że podszedłem do niej i przytuliłem ją. Potem zmyłem gąbką jej napis na lustrze i tym samym mazakiem napisałem, po co mi są te opisy i jak bardzo mi na nich zależy. Płakała jak dziecko, tuląc się do mnie.
Wiesz, że głuchoniemi płaczą identycznie jak słyszący i mówiący? Wydają dokładnie te same dźwięki. Płacz przez cierpienie lub radość musiał być pierwszą umiejętnością ludzi. Zanim jeszcze nauczyli się mówić.
Od tego dnia zapisywała dla mnie w specjalnym zeszycie swoje wyobrażenia, a ja uczyłem się ich jak wierszy. Na pamięć. Nigdy się nie dowiem, czy mi się udało nauczyć chociaż tych najważniejszych.
Jeżdżąc autobusem, wyobrażałem sobie zgodnie z jej opisami dźwięk zatrzaskiwanych drzwi i porównywałem na najbliższym przystanku z rzeczywistością. Siedząc w stołówce, starałam się przewidzieć i opisać językiem Natalii eksplozję hałasu wrzucanych do metalowych misek noży, widelców i łyżek, zanim jeszcze spocona kucharka przydźwigała ze śmierdzącej myjni całe ich wiadra. Czy wiesz, że Natalia, jak wszyscy inni siedzący blisko, także marszczyła czoło i mrużyła oczy, gdy te noże i widelce z hukiem spadały do metalowej miski?
Wchodząc do parku, porównywałem moje wyobrażenia jego dźwięków z tym, co tam naprawdę słyszałem. Najbardziej czułem to właśnie w parku. Natalia, chociaż nikt, łącznie z jej rodzicami, tak naprawdę dokładnie nie wie, kiedy ogłuchła, musiała to kiedyś słyszeć! I zapamiętać. Jej opisy oddawały rzeczywistość z nieprawdopodobną dokładnością.
Dźwięki, głosy, fale dźwiękowe, fizyka ich powstawania, zasady ich odbioru, mechanizmy ich przetwarzania stały się obok matematyki i filozofii tematem moich prawdziwych studiów i badań. Chodziłem na wykłady z akustyki zarówno na politechnikę, jak i na uniwersytet. Zacząłem zauważać, że jesteśmy zanurzeni w eterze dźwięków i tak naprawdę cisza to tylko pojęcie poetów, pisarzy i głuchoniemych. Cisza nie istnieje. Gdzie nie ma próżni, czyli wszędzie tam, gdzie można oddychać i jest ruch, nie ma ciszy.
Przeczytałem wszystko o uchu ludzkim, znałem funkcje, budowę i możliwe schorzenia każdego nazwanego kawałka ucha. Byłem u dwunastu różnych laryngologów wyspecjalizowanych w audiologii we Wrocławiu i u trzech w Warszawie. U każdego meldowałem się jako osoba, która straciła nagle słuch. Czterech z nich było profesorami nauk medycznych, i wiesz, co stwierdziłem? Najszybciej poznawali się na mojej symulacji ci zaraz po studiach. Od nich też dowiadywałem się najwięcej.
Czy zauważyłaś, że uszy to, tak jak na przykład nerki, płuca i oczy, narządy parzyste?
Pamiętam, jak podczas wizyty u jednego z laryngologów w Warszawie, gdy wyszło już na jaw, że prymitywnie symuluję, zapytałem go o przeszczepy ucha. Wydawało mi się, że mógłbym oddać Natalii moje jedno ucho, bo i jednym można wszystko słyszeć. Wyśmiał mnie i potraktował jak chorego psychicznie. Wiesz, że ostatnio czytałem w "Laryngology Today" - fascynacja dźwiękami pozostała mi do dzisiaj - artykuł tego lekarza z Warszawy o możliwościach przeszczepów prawie wszystkich ważnych fragmentów ucha?
Wierzyłem, że Natalia będzie kiedyś znowu słyszeć, tak samo jak dzieci wierzą, że będą kiedyś dorosłe. To tylko kwestia czasu i cierpliwości.
Pewnego dnia ten czas po prostu nadszedł. Bez fanfar i zapowiedzi. Niepostrzeżenie, prozaicznie i przypadkowo. Organizowałem, poprzez uczelniany Al-matur, głównie dla pieniędzy, zjazd Polskiego Towarzystwa Chirurgów. Hotele, sale obrad, wycieczki po mieście. Nic specjalnego. Zwykły organizacyjny i turystyczny standard. Kilkaset dodatkowych złotych do stypendium.
Chirurdzy są dla mnie absolutną elitą medycyny. To artyści. Według mnie są bardziej niż inni lekarze właścicielami pomarszczonych mózgów i demonicznych rąk, które decydują o życiu i śmierci. Nic dziwnego, że to chirurdzy wśród wszystkich i tak zestresowanych w Polsce lekarzy najczęściej umierają na marskość zalanej alkoholem wątroby, uzależniają się od wszelkich opiatów lub po prostu skalpelem, gdy już nie mogą wydobyć się z depresji, podcinają sobie żyły. Tak było wtedy, w prehistorycznych dla Ciebie czasach stanu wojennego, i tak jest teraz. Wątrobę katują tym samym alkoholem, bo oni zawsze mieli dolary na Pewex lub Pewex przychodził do nich w torbach pacjentów, opiaty były i są pod ręką, a jak nie, to wiadomo, gdzie jest klucz do tej "przeszklonej szafy", a żyłom jest obojętne, czy tną je skalpele z enerdowskiego Drezna, czy z Frankfurtu nad Menem, gdzie przeniesiono po upadku muru tę drezdeńską fabrykę, zwalniając po drodze trzy czwarte załogi. "Bogaci" chirurdzy w wolnej Polsce mają dokładnie tę samą statystykę.
Wieczorem pierwszego dnia zjazdu chirurdzy mieli tak zwany bal chirurgów. Nazwanie tej libacji balem było prowokacyjną i raczej ekscentryczną przesadą. Tyle wódki na żadnym zjeździe nie widziałem. Ze względu na swoje przekonania polityczne nie bywałem na żadnych prawdziwych "zjazdach", ale i tak nie mogłem sobie wyobrazić, żeby partyjni mieli lepsze wątroby i żeby można było gdziekolwiek wypić jeszcze więcej.
Poza tym, mnie przynajmniej, bal kojarzy się z kobietami. Chirurgom nie. Wśród zameldowanych uczestników zjazdu było tylko 6 kobiet na prawie 800 uczestników. Na dodatek i tak przyjechały tylko dwie, a chirurdzy nie przywożą, tego uczą już na pierwszym roku medycyny i to nawet dentystów, na zjazdy swoich żon, konkubin ani narzeczonych. Przy "przypisanych" kobietach nie można pić do rana i bez wyrzutów sumienia. Tego dowiedziałem się od, trzykrotnie rozwiedzionego notabene, chirurga, siedzącego obok mnie przy jednym ze stolików w trakcie tego "balu".
Ja reprezentowałem organizatorów. To znaczy dbałem głównie o to, aby wódka była zimna i na stole. Tak było w umowie. Gdy rozwiedziony chirurg upił się już przed podaniem kolacji i przestał być partnerem do jakiejkolwiek rozmowy, rozejrzałem się wokół. Zauważyłem, że przy moim stoliku siedział starszy mężczyzna, prawie starzec, o białosrebrzystych pofalowanych włosach i wodnistych szarych oczach za okularami w czarnych grubych oprawkach sklejonych w jednym miejscu brązową taśmą klejącą. W za ciasnym wytartym garniturze bez barwy i w zimowych butach, mimo że byt wtedy wyjątkowo upalny lipiec, wyglądał jak ukraiński chłop, który włożył wszystko, co miał najlepszego, na wesele swojej jedynej córki. Obok staruszka siedziała jedna z tych dwóch kobiet, które faktycznie przyjechały na ten zjazd. Po chwili okazało się, że ona nie jest wcale chirurgiem. Przyjechała jako osobisty tłumacz i sekretarz tego starca. Zbyt ciasny garnitur był bardzo mylący. Starzec nie byt ukraińskim chłopem, tylko wybitnym chirurgiem i neurochirurgiem ze Lwowa. Honorowym gościem tego zjazdu. Zanim tutaj przyszedł napić się z polskimi chirurgami, odebrał przed południem doktorat honoris causa najważniejszej uczelni medycznej kraju.
Co chwilę do starca podchodzili różni ludzie. Ze zdumieniem zauważyłem, że pijani koledzy z Polszi potrafią w minutę wytrzeźwieć i w skupieniu, z największą uwagą słuchać starca. Słuchali, ściskali mu dłoń i odchodzili. Przypominało mi to scenę z "Ojca chrzestnego", gdy Don Corleone ściska ręce swoich mafiosów. Nawet głos miał podobny, tak samo zachrypnięty i słaby jak Brando.
W pewnym momencie usłyszałem, jak tłumaczka wyrecytowała jednym tchem:
- Większość, a może nawet wszystkie wrodzone głuchoty wiążą się z uszkodzeniem centralnego układu nerwowego, a konkretnie struktur odpowiedzialnych za przetwarzanie fali dźwiękowej na elektryczną.
I dodała z nonszalancją, jak gdyby mówiła o naprawie motocykla:
- Ale my we Lwowie radzimy sobie z tym bez problemu. Używamy, to znaczy profesor używa, wszczepu ślimakowego. To takie urządzenie do rejestracji fali dźwiękowej na poziomie centralnego układu nerwowego przy założeniu, że aparat przewodzący dźwięki, to jest ucho zewnętrzne i środkowe, jest nieuszkodzony. Wtedy... - przerwała nagle, odwróciła twarz do mnie i wykrzyknęła z oburzeniem i przestrachem swoim piskliwym głosem: - Przepraszam, ale pan ściska mi rękę. Na co pan sobie w ogóle pozwala?
- Przepraszam panią. Powiedziała pani taką rzecz, że straciłem kontrolę nad sobą. Niech mi pani wybaczy. Czy mogłaby pani powtórzyć, co wy we Lwowie wszczepiacie? - zapytałem, starając się za wszelką cenę zachować spokój.
Odsunęła się ode mnie najdalej jak mogła i dodała:
- Panu już nic nie powiem. Niech pan sam zapyta profesora.
Była 4 nad ranem, gdy wybiegłem z auli uniwersyteckiej, w której odbywał się ten "bal". Matka Natalii otworzyła dopiero, gdy zacząłem kopać w drzwi. Na dzwonek nie reagowała. Natalia patrzyła na mnie przerażona, gdy wpadłem do jej pokoju i zapaliłem światło, budząc ją. Usiadłem na brzegu jej tapczanu.
Nigdy tego nie zrozumiesz, jak to jest, gdy chcesz komuś coś tak bardzo ważnego powiedzieć i nie możesz!
Tuliłem ją do siebie, całowałem jej dłonie i opowiadałem o wszczepie ślimakowym, o tym, że będzie słyszeć, że to największy specjalista, że Amerykanie też tam przyjeżdżają, że implantaty są z Japonii, że potem tylko nauczy się mówić, że kocham ją bez granic, że usłyszy to już niedługo, że będziemy mieli dzieci, które też to usłyszą, gdy im powie, że je kocha, i że wcale nie jestem pijany.
Matka Natalii siedziała naprzeciwko mnie po drugiej stronie tapczanu i płakała. Natalia, nie wiedząc, o co chodzi, patrzyła przerażona to na matkę, to na mnie. W pewnym momencie matka Natalii wstała i zaczęła migami tłumaczyć, co się stało. Dotąd nigdy nie robiła tego tak szybko i agresywnie. To naprawdę wyglądało jak krzyk. Myślisz, że można krzyczeć na migi?
Ja wziąłem blok rysunkowy z biurka stojącego pod oknem, rozłożyłem kilka stron na dywanie i zacząłem pisać. Natalia chodziła po pokoju. Patrzyła na matkę i czytała mój tekst na podłodze. Była śliczna z tymi potarganymi włosami, prześwitującą, gdy zbliżała się do stolika, na którym stała lampka nocna, koszulką nocną, tak niesamowicie wysoko podniesioną przez jej nabrzmiałe piersi i ogromnymi ze zdziwienia i błyszczącymi od tez oczami. Nawet wtedy, w takim momencie myślałem o seksie z nią.
O 8 rano stałem przed gabinetem ojca Natalii. Prawie ze mną nie rozmawiał. Wysłuchał, o co chodzi, wskazał mi fotel, podał mi nieotwartą paczkę papierosów i zapalniczkę i zaczął dzwonić. Ręce mu się trzęsły. Miał kłopoty z wybieraniem numerów. Siedziałem w fotelu naprzeciwko niego, rozglądając się po gabinecie. Wszędzie były fotografie Natalii.
Załatwił wszystko. Skierowanie z MSZ z listem polecającym ministra zdrowia, paszport służbowy, przydział dewiz przekraczający dwudziestokrotnie wyznaczony wtedy roczny limit, a także "polecenie przyjęcia na oddział", podpisane przez jakiegoś ważnego partyjnego kacyka we Lwowie.
Dokładnie jedenaście dni później Natalia odjeżdżała pociągiem z Warszawy Wschodniej do Lwowa. Na dworcu byliśmy dwie godziny przed odjazdem pociągu. Ja paliłem papierosa za papierosem, ona była szczęśliwa. Tylko matka Natalii była wyjątkowo smutna i cały czas rozglądała się wokół siebie.
W pewnym momencie zabrakło mi papierosów. Pobiegłem do kiosku na sąsiednim peronie. Na ławce przy kiosku, ukryty za budynkiem kiosku, siedział ojciec Natalii. Nie zauważył mnie.
Gdy pociąg zniknął za zakrętem, matka Natalii wzięła mnie za rękę i milcząc poszliśmy w kierunku schodów prowadzących z peronu do tunelu. W pewnym momencie, już w tunelu, zatrzymała się, podniosła moją dłoń do swoich ust i dotknęła wargami jej wewnętrznej strony. Nic nie mówiła, tylko patrzyła mi w oczy. Przez chwilę staliśmy tak w tym tunelu.
Operacja Natalii miała odbyć się za dwa tygodnie. Ojciec Natalii dzwonił do kliniki we Lwowie codziennie. Potem dzwonił do mnie i ja dzwoniłem do matki Natalii. Nigdy nie doszło do kontaktu między rodzicami Natalii.
To było dziwne uczucie wiedzieć, że Natalia może nawet stoi przy telefonie, ale i tak nie można z nią porozmawiać. To uczucie to bezsilność.
Natalia pisała listy. Każdego dnia trzy. do matki, do ojca i do mnie.
Pisała cudowne listy. Wiem to na pewno. Jej matka czytała mi każdy swój list. Dwa razy, raz przez telefon, zaraz gdy go otworzyła, i potem wieczorem przy kolacji jeszcze raz. Byłem u niej każdego wieczoru.
Ja przeczytałem jej tylko jeden list od Natalii. W zasadzie nie przeczytałem jej go. Wyrecytowałem go. I to też dopiero po trzech latach. Znam go na pamięć do dzisiaj, I zawsze będę go znał.
Zawsze.
@
Jakubku,
Tęsknię za Tobą tak, że aż mi szumi w uszach. Wyobrażasz to sobie? Mnie, głuchej, szumi w uszach z tęsknoty. Nie potrafię sobie z tym poradzić. Ty zawsze byłeś. Po prostu przyszedłeś z ulicy i tak już zostało. Odkąd Cię kocham, zawsze byłeś, i przedtem też. Bo tak naprawdę to nie było "przedtem" przed Tobą.
Wiesz, że ja zawsze tęskniłam za Tobą już troszeczkę, nawet gdy byłeś blisko mnie. Tęskniłam już tak sobie trochę na zapas. Żeby później tęsknić mniej, gdy już pójdziesz do domu. I tak nie pomagało.
Czy mówiłam Ci, że gdy już będę słyszeć, to jako pierwsze nauczę się wymawiać Twoje imię? We wszystkich językach? Ale najpierw po rosyjsku.
A gdy już wrócę, to usiądę Ci na kolanach, oprę moje dłonie na Twoich ramionach i będę całować Twoją twarz. Kawałek po kawałku. Obiecaj mi, że mnie nie rozbierzesz, zanim skończę.
Jeszcze tylko dwa dni do operacji. Czekam. To oczekiwanie jest takie uroczyste. Czuję się, jak gdybym zbliżała się do jakiegoś następnego wtajemniczenia.
Jakubku, Ty przecież wiesz, że ja nawet nie próbuję Ci opisać, jak wdzięczna Ci jestem. Bo tego nie można opisać. A przecież wiesz, że ja dotąd umiałam opisać wszystko.
Tutaj nie ma żadnego kościoła. A ja tak bardzo chciałabym się modlić. Modlę się i tak. Zabrałam od Mamy ten mały drewniany krzyżyk. Kładę go na poduszce i modlę się do niego, ale chciałabym chociaż raz przed operacją pomodlić się w prawdziwym kościele. Bóg na pewno wie, co robi. Przecież znalazł mi Ciebie.
Myślisz, że ja nie ogłuchnę od tego całego hałasu, który na mnie spadnie, gdy już zacznę słyszeć? Nie śmiej się, ja naprawdę się tym martwię.
Przenieśli mnie do innego pokoju. Nie wiem, dlaczego. Tam było bardzo dobrze. Było nas 16 kobiet i były piętrowe łóżka. Ja nigdy nie spałam na górze piętrowego lóżka.
Teraz mieszkam w pokoju dwuosobowym. To pewnie mój ojciec. Tutaj w pokojach dwuosobowych mieszkają tylko ci, co mają ważnych ojców lub sami są ważnymi ojcami.
Mieszkam teraz w pokoju z mężczyzną! Ma na imię Witia i ma 8 lat. Witia też nie słyszy od urodzenia. Przyjechał tutaj z Leningradu. Jest cudowny. Malutki blondynek o rozbieganych oczach. Trochę podobny jest do Ciebie na tej fotografii z Twoim bratem i rodzicami, gdy miałeś 9 lat.
Opowiadamy sobie z Witia różne historie. To znaczy migamy sobie. Wiesz, że Witia miga po rosyjsku? U nich niektóre migi są inne. Uczę się od niego także rosyjskiego.
Z Witia bawimy się często na podwórzu przed barakami tego szpitala. Tam jest taki duży dół wykopywany przez ogromne koparki.
Jeszcze nigdy nie widziałam czegoś takiego. Te koparki wyglądają jak zardzewiałe czołgi, którym lufy dział zamieniono na te łyżki do nabierania ziemi.
Ale tutaj wszystko jest jak na starych fotografiach mojego dziadka. Te koparki to po to, że oni tam mają postawić zupełnie nowy budynek kliniki. Tak opowiadał nam Profesor. Profesor wstydzi się tych baraków i nie może doczekać się nowej kliniki.
Witia uwielbia schodzić do tego dołu, a ja udaję, że nie wiem, gdzie on jest, i szukam go.
Jeszcze tylko 2 dni do operacji. To będzie piątek. Sprawdziłam właśnie, że Ty urodziłeś się w piątek. To będzie znowu szczęśliwy piątek, prawda, Jakubku?
Uwielbiam Cię.
Natalia
PS Nagle tak cicho zrobiło się w moim świecie bez Ciebie...
@
Warszawa, 28 sierpnia
Jakub,
Słuchaj teraz uważnie...
A więc słuchaj mnie teraz uważnie. Zrobiłeś ze mnie - Boże, jak ta Geppert na mnie wpływa - najsmutniejszą kobietę w tym kraju.
Przydeptałeś mnie. I zmniejszyłeś do rozmiarów wirusa. Dokładnie tak. Wirusa. Opowiedziałeś mi historię miłości ostatecznej...
Mogłeś sobie darować te wszystkie szczegóły. Mogłeś, prawda???
Nie mów mi tylko, że Cię o to prosiłam. Nie mów mi tego! Bo to będzie nie-pasujące do Ciebie usprawiedliwienie.
Ja chciałam wiedzieć o tych Twoich kobietach z przeszłości tylko troszeczkę. Odrobinę. Tylko to, że były, miały takie oczy, takie włosy, takie biografie i że przeszły do historii. O tym, że przeszły bezpowrotnie do historii, chciałam wiedzieć przede wszystkim.
Miało być ich dużo i miały być różne. Miały zostawić różne ślady. Ich znaczenie miało się rozłożyć. Abyś nie preferował żadnej konkretnej. Taki miałam plan. Każda kobieta na moim miejscu miałaby podobny plan. "Każda kobieta na moim miejscu" - Boże, jak to strasznie brzmi, gdy powie się to na głos.
Ale Ciebie nie można tak zaplanować. Można na Tobie polegać. Jesteś spolegliwy - lubię to słowo - spolegliwy do bólu. Ale zaplanować Ciebie się po prostu nie da. Tak zresztą tylko przypuszczałam do dzisiaj. Od dzisiaj wiem to na pewno. Masz zbyt powikłany życiorys. Poza tym zmieniasz życiorysy innych ludzi.
W zasadzie to nie tak. To inni ludzie chcą zmieniać swoje życiorysy dla Ciebie. Tak jak Natalia.
Nigdy dotąd nie poznałam człowieka, którego dotknęła taka tragedia, i nigdy dotąd nie poznałam człowieka, który doznał takiej miłości. Czy w życiu musi wszystko wyrównywać się do zera? Czy i tutaj zadziałała ta cholerna koncepcja stanu równowagi, o której pisałeś mi na trzech długich stronach kiedyś?
Gdy czytałam o tym wszystkim, czym obdarowywałeś ją i co dla niej robiłeś, zastanawiałam się, jak nudne, przyziemne i nawet banalne dla Ciebie musi być to, czym obdarowałeś lub obdarujesz te następne kobiety. Bo one muszą być. Każda, która Cię mija, a mogłaby się przy Tobie zatrzymać, popełnia błąd. Nawet nie wie, jaki.
One, te kobiety, nie powinny wiedzieć nic o Natalii. Nie mów im tego. Bo trudno będzie im się zmierzyć z kimś, kto jest dla Ciebie aniołem. Anioły nie mają przecież chandry, gorszego dnia, zmarszczek i okresu.
Ja zatrzymałam się przy Tobie. Może lepiej będzie pasować, gdy powiem, że to ja Ciebie zatrzymałam przy sobie. Ale to jest "egal", jak Ty to mówisz. Mnie jednak to opowiedziałeś. Ale to, czym mnie obdarowujesz każdego dnia, nie jest w ogóle przyziemne i banalne. Poza tym pewnie założyłeś, że ja to przetrzymam. Jestem przecież wirtualna. Jak anioł. Anioły też są wirtualne. Zawsze takie były. Nawet na tysiąc lat przed Internetem. Ale w moim przypadku to kłamstwo. Ja TYLKO jestem wirtualna. Nic nie mam wspólnego z aniołem. Jestem grzeszną, rozpustną kobietą. To, że Ty jesteś taki wyjątkowy i wart tych wszystkich grzechów, absolutnie mnie nie usprawiedliwia.
Na zdrowie! Ten daniels smakuje na bullu zupełnie inaczej. Spróbuj. Poczujesz ten smak grzechu.
A więc właśnie dzisiaj zdałam sobie sprawę, że mam plany wobec Ciebie. To on mi o tym powiedział, że mam. I że nie powinnam mieć. To też on. Bo to niemoralne. On nazwał to "perfidnym". Naprawdę użył tego słowa! Powiedział mi, że łamię minimum dwa przykazania. Numer 6 i numer 9, czyli 69. Tego mi nie powiedział. To ja sama tak sobie skojarzyłam.
Upiliśmy się we dwoje i pogadaliśmy sobie trochę. To znaczy ja upiłam się o wiele wcześniej. On mi mówił, że jeszcze nigdy nie mieszał jacka danielsa z red bullem i że to może być niebezpieczne dla serca. Powiedziałam mu, że nie musi się bać, bo on nawet nie przejeżdżał w pobliżu serca, więc jego to z pewnością nie dotyczy. A dla serca niebezpieczny jesteś Ty.
Ty go chyba jeszcze nie znasz, prawda? Pozwól, że Ci przedstawię. Pan dr M. Rozumek. Mój własny. "M" to od Mądry.
On nie zwraca się do mnie inaczej niż "Serce". Zupełnie ignoruje moje imię. Przyzwyczaiłam się już. Dla niego jestem "Serce". To nie jest chyba obraźliwe, prawda?
Trudno z nim dyskutować. On po prostu mato czuje. Pić też zaczął dopiero, gdy go zdenerwowałam. Zrobiłam sobie w pamięci notatki z tego, co mi mówił. Głównie dla Ciebie. Ty lubisz takie dyskusje.
Rozumek: Serce! Ty pijesz?!
Serce: Ja? Nie, skądże. To tylko whisky.
Rozum: Lubię takie odpowiedzi, Serce. Bardzo lubię. Chcesz o tym porozmawiać?
Serce: Dlaczego on mi to wszystko tak szczegółowo opisał? Mógł przecież wiedzieć, że będzie mi przykro.
Rozumek: A ty Serce co? Gazet nie czytasz? Odkąd zakładasz, że mężczyźni wiedzą, co powoduje smutek kobiet? Chciał po prostu dzielić to z kimś. Kleisz się do niego od kilku miesięcy, to pomyślał, że co mu tam.
Serce: Ty, Rozum, nie myśl, że jak jesteś wyżej, to wszystko lepiej widzisz i wszystko Ci wolno! A poza tym się nie "kleję" do niego, jak ty to nazywasz. Po prostu spędzamy razem więcej czasu. Lubimy z sobą rozmawiać.
Rozumek: Akurat! "Lubimy z sobą rozmawiać". Ty mnie, Serce, nie rozśmieszaj. Ja mam ze śmiechem problemy. Nie pasujemy do siebie, bo odbiera mi powagę.
Rozmawiać? Akurat. Przecież ty mogłabyś przy nim milczeć. To jest nawet ostatnio twoje marzenie. Spędzić przy nim cały dzień i milczeć. Stów od niego masz dosyć.
Serce: Tak. Ale to nic złego. Po prostu chciałabym zobaczyć, jak to jest, gdy nie rozmawiamy ze sobą. Czy też może być tak dobrze. To dla ogólnej wiedzy. Ty lubisz wiedzę, prawda?
Rozumek: Tobie nie ma być dobrze z nim. Tobie ma być dobrze z twoim mężem. Z nim przecież ostatnio też cały czas milczysz. Powinno ci wystarczyć.
Serce: No tak. Mogłam się tego spodziewać. Wciągniesz w to mojego męża. On jest dla mnie bardzo ważny i ty o tym wiesz. Teraz nawet lepiej niż ja. Spędza z tobą więcej czasu niż ze mną.
Rozumek: Tak przypuszczałem. Twój mąż jest tutaj ze mną caty czas. Nawet w nocy. Nie, żeby chciat. Po prostu go tutaj wysłałaś. Musi ci być pusto tam u ciebie?
Serce: Czasami. Najczęściej, gdy wracam z pracy.
Rozumek: No tak. Wyłączysz komputer i jest ci pusto. Co takiego jest w tym facecie z Niemiec? Jako Rozum przyznaję, że jest mądry. Nawet bardzo. Ale mądrych mężczyzn jest mnóstwo. Co on ma takiego w sobie?
Serce: Ty, Rozum, tego nie pojmiesz. Może gdybyś się napit, bytoby ci łatwiej. Ile kostek lodu? Jeszcze nie teraz? To się zdecyduj, Rozum. Bo może zabraknąć.
To, co zdarza mi się z nim, jest mistyczne. Ty zatrzymałeś się w rozwoju na racjonalizmie. Racjonalizm wie o mistycyzmie tylko tyle, że jest absolutnie nieracjonalny.
Rozum, sprawdź u siebie w aktach, czy ja się nie mylę. Czy raf/o znaczy "część całości"? Jestem prawie pewna, że to znaczy dokładnie to.
Ja przeskoczyłam tę wczesną fazę. Racjonalizm jest częściowy, jest (Rozum, sprawdziłeś?) zimny i nieprzytulny. Jak opuszczone igloo. Żyjącemu cały czas w igloo trudno zrozumieć, jak to jest na miękkim dywanie przy kominku w listopadzie, gdy za oknem pada. Przy Jakubie często jest tak jak przy kominku w listopadzie. W pewnym momencie jest ci tak dobrze, że zapominasz, że się zapominasz. U mnie jest jeszcze gorzej. Ja zapominam się wcale nie przez zapomnienie. Poza tym jest mi tak ciepło od tego płomienia, że najchętniej poleciłabym ciału, aby się rozebrało. Od tego można się uzależnić. Zastanawiałam się tyle razy, dlaczego tak jest. l wiesz, Rozum, co? Wyszło mi, że ja dla niego jestem cały czas najważniejsza. Przy nim jestem absolutnie jedyna. Takiego uczucia nie dał mi nikt od bardzo dawna.
Rozumek: Nie ma nic bardziej przykrego jak kominek w pustym pokoju nazajutrz. Masz tylko popiół do wyniesienia. Często nie ma już nikogo, aby to zrobił za ciebie. Pomyślałaś, Serce, o tym? W igloo jest zawsze tak samo. Nudno? Zimno? Może, ale nie ma popiołu. Do popiołu potrzebne są płomienie.
Serce: Nie pomyślałam. Bo ja nie myślę. Ja czuję. To ty wyłącznie myślisz, biedaku.
Rozum: Ty się, Serce, nie wywyższaj. Myślisz, że jak mnie zracjonalizujesz, to wyjdzie na to, że ty to wzniosłość i wyższe stadium rozwoju, a ja to Biskupin? Ty się, Serce, mylisz. My jesteśmy oboje, dokładnie tak, w trakcie reakcji chemicznej. Tak jest, Serce! My jesteśmy tylko chemią. Twoja reakcja jest po prostu tylko inna. Ja to neurony, dendryty, podwzgórze, śródmózgowie i ciało migdałowe. Ty to głównie neuroprzekaźniki: fenyloetyloamina, dopamina i katecholamina. Obojętnie, jak to się nazywa. Nas można będzie kiedyś zarejestrować w jakimś banku danych reakcji chemicznych. Zobaczysz.
Twoja reakcja się skończy znacznie prędzej niż moja. Moja potrwa do końca. Ty masz za duże ciepło reakcji. Za dużo potrzebujesz i za dużo pobierasz. Tego nie wytrzyma długo nawet piec hutniczy. Wypalisz się. Poza tym ty dokładasz do jednego tylko pieca. Ty, Serce, uważaj, bo ten drugi ci gaśnie. Ale jeszcze się żarzy. Jeszcze nie jest za późno. Ciągle jeszcze możesz rozdmuchać tam płomienie.
Serce: Rozum, ty nawet mówisz rozumnie. Ale ty się nie znasz. Są takie rzeczy, których ty nigdy nie pojmiesz.
Rozumek: Dobra, dobra. Ja wiem, Serce. Ja wiem, o co ci chodzi. Chodzi ci o miłość. Ale pamiętaj o jednym: ze wszystkich rzeczy wiecznych miłość trwa najkrócej. Więc ty się nie nastawiaj na wieczność. Ty, Serce, nie jesteś czasoprzestrzeń.
Serce: Mówisz tak, bo nienawidzisz miłości. Wiem, że tak jest. Nawet cię rozumiem. Bo gdy ona przychodzi, wyłączają cię. Oboje cię wyłączają. Przenoszą cię do piwnicy jak narty po zimie, która minęła. Masz tam przeczekać do następnego sezonu. Nie potrzebują cię teraz. Przeszkadzasz im. Zrozum to. Ty jesteś przecież Rozum, więc łatwo ci coś zrozumieć.
Po co im ty? Oni nie mają czasu na ciebie. Myślą o sobie bez przerwy. Zachwycają się wszystkim w sobie. Nawet swoimi wadami. Rozum dla nich to obawa przed odmową, to drążące pytanie, dlaczego akurat on lub ona. Oni nie chcą takich pytań, l dlatego cię wyłączają. Pogódź się z tym.
Rozumek: Nie mogę. Tylko ty, Serce, czujesz to, że nie mogę. Dobijam się czasami do nich z tej piwnicy. Ale mnie nie słyszą. Bo oni są wtedy głusi na wszystko.
Poza tym, to skąd ty to wszystko wiesz, Serce? Możesz mi teraz nalać. Rozczuliłaś mnie tą piwnicą. Muszę się napić. Trzy kostki lodu. Czysta whisky. Bez red bulla, l nalej od razu do połowy.
Serce: To rozumiem. Dobra ta whisky, prawda? Ja, jeśli mogę, piję tylko jacka danielsa. Chcesz, Rozum, jeszcze jedną szklaneczkę? To były trzy kostki, prawda?
Rozum, zrobisz coś dla mnie? To bardzo ważne. Nigdy ci tego nie zapomnę. Zrobisz? Mógłbyś mi wyłączyć na jakiś czas Sumienie? Dokucza mi. Strasznie mi dokucza.
Rozumek: Słuchaj, Serce. Nie rób mi tego. Proszę cię. Nie załatwiaj ze mną nic przy wódce. Bądź bezinteresowna, Serce. To, że pijemy razem i że ty się trochę racjonalizujesz, a ja trochę rozczulam, nie upoważnia cię, abyś załatwiała ze mną interesy. Miej Honor, Serce.
Poza tym Sumienia nie da się wyłączyć. Ja też tego nie potrafię. Parę razy próbowałem, bo i mnie dokucza czasami. Ale się nie da. Można je tylko na jakiś czas zagłuszyć. Najlepiej żyć z nim w zgodzie. Nawet pogadać z nim nie można. Poza tym trudno je napotkać. Siedzi ciągle gdzieś w Podświadomości. Najchętniej wyłazi w nocy. Wtedy ja już śpię i się regeneruję, a ty, Serce, masz ładny sinusoidalny rytm.
Serce: Ja nic z tobą przy wódce nie załatwiam. To miałeś, Rozum, zrobić dla mnie z dobrego serca. Masz rację, Rozum. Z Sumieniem nie da się negocjować.
Rozumek: Słuchaj, Serce. Jak już tutaj tak sobie w cztery oczy rozmawiamy, to powiedz mi, Serce, o co ci tak naprawdę chodzi.
Dlaczego to robisz? Ja to przecież wszystko widzę. Odkąd znasz tego Jakuba, przyśpieszasz, zwalniasz, tłuczesz się jak oszalałe, zalewasz mnie dopaminą, zatrzymujesz się, potykasz i kołaczesz. Budzisz mnie w nocy albo w ogóle nie dajesz mi spać. Tak jak dzisiaj na przykład. Dlaczego to robisz, Serce? Dla przeżyć i wspomnień?
Boisz się, że kiedyś będziesz biło nad urodzinowym tortem tragicznie pełnym świeczek i pomyślisz, że twój czas minął, a ty nic nie przeżyłaś? Żadnej prawdziwej arytmii, żadnej romantycznej długotrwałej tachykardii albo chociaż migotania przedsionków? Tego się lękasz, Serce? A może ograniczenie się do bicia tylko dla jednego mężczyzny budzi w tobie lęk przed zmarnowaną szansą?
Poza tym wyłącz już tę Geppert. Ile razy można słuchać tych samych smutków. "A gdy się zbudzę, westchnę cóż, to wszystko było chyba zamiast". Nawet ja już to znam na pamięć, l nie płacz więcej, Serce, bo gdy to widzę, to tracę Rozsądek.
Serce: Bo widzisz, Rozum, ten Jakub jest tak daleko, ma tak mało szans, aby konkurować z kimkolwiek, kto mógłby mnie przyśpieszyć, będąc tutaj na wyciągnięcie ręki, a i tak tylko przy nim biję tak naprawdę. Na początku martwiłam się tym, jak jakąś wadą nabytą. Tym bardziej że Sumienie nieustannie straszyło, że to okropnie niebezpieczne, że prowadzi do zawału i że prędzej czy później jakieś EKG to wykaże. Nawet się z nim zgadzałam na początku. Myślałam, że to przejdzie, że ty, Rozum, razem z Rozsądkiem pomożecie mi z tym sobie jakoś poradzić, że to tylko taka chwilowa nieregularność w reakcji na chłód, pustkę i obojętność dokoła. Ale teraz chcę, aby ta nieregularność" trwała. Bardzo chcę.
Ale ty, Rozum, tego nigdy nie zrozumiesz. Nalać ci jeszcze jednego? Musisz wypić bez lodu. Roztopił się. Zupełnie. Tak jak ja.
Rozumek: Nalej, Serce. Nalej.
Jakubku! To nie jest zapis całej dyskusji. Reszta była już po piątej szklance i wolę ją przemilczeć. Głównie ze względu na moją reputację.
A Geppert ciągle śpiewa. Ja wcale nie uległam Rozumkowi, jak widzisz. Bo jak coś jest dla mnie ważne, to nie ulegam. Nawet Rozumowi.
Nie mogę przestać o niej myśleć. O Natalii. Jeszcze nigdy żadna kobieta nie poruszyła mnie tak, jak poruszyła Natalia. Gdy przypomnę sobie jej list, gdy ona, na dzień przed śmiercią, pisze: To będzie piątek. Sprawdziłam właśnie, że Ty urodziłeś się w piątek. To będzie znowu szczęśliwy piątek, prawda, Jakubku? - to po prostu łkam. Nie mogę tego opanować. Wyję. Na całe to biuro, i to wcale nie od whisky na red bullu.
Dlaczego Cię to spotkało? Dlaczego ona Ci umarła? Anioły przecież nie umierają...
@
Nowy Orlean, 14 lipca
Nie mogłem sobie dzisiaj przypomnieć dokładnie czasu, gdy Ciebie nie było. Masz magiczny wpływ na mnie i w związku z tym wpływaj na mnie najlepiej, jak umiesz. Odkąd nagle - przez Paryż - stało się to możliwe, rozpaczliwie pragnę się z Tobą zobaczyć. Na razie nie mogę się z tym uporać. Z tym oczekiwaniem, l z tym napięciem. A najbardziej z tymi atakami czułości. Czy można mieć ataki czułości? Pewnie odbieram temu całe piękno, nazywając to w ten sposób. Powinienem być bardziej poetycki. Ale wtedy nie byłbym prawdziwy. To są naprawdę ataki, jak astmy lub migotania przedsionków serca. Gdy atak przyjdzie, głównie słucham muzyki, piję lub czytam Twoje e-maile. Doszło do tego, że robię wszystko jednocześnie: słucham Van Morrisona, którego tak lubisz, piję meksykańskie piwo Desperado z cytryną i dodatkową wkładką z tequili oraz czytam jeden "mega" e-mail od Ciebie. Połączyłem sobie elektronicznie wszystkie listy z ostatnich 6 miesięcy i czytam je razem jako jeden ogromny list.
Czy wiesz, że w ciągu tych 180 dni napisałaś do mnie ponad 200 razy?!
To oznacza statystycznie więcej niż jeden e-mail dziennie. Użyłaś w nich dokładnie 116 razy słowa "całuję" - chociaż tak naprawdę nie wiem nawet, jak w rzeczywistości wyglądają Twoje usta. Tak bardzo się cieszę, że nie muszę Cię prosić o kolejną opowieść o nich. Niedługo je zobaczę.
Użyłaś 32 razy "dotykać" oraz 81 razy "pragnę", ale tylko 8 razy "boję się". Sprawdziłem to, używając programu Word, więc pomyłka nie wchodzi w rachubę. Policzyłem właśnie te słowa, o nich myślę bowiem ostatnio częściej. Wyszło mi, że ponad 10 razy częściej pragniesz, niż się boisz. Chociaż to tylko statystyka, poczułem się uspokojony. Statystyka nie kłamie. Kłamią jedynie statystycy.
CZY WIESZ MOŻE, CO BĘDZIE Z NAMI DALEJ????
To pewnie przez ten Paryż mam takie myśli i stawiam aż tak dramatyczne pytanie. Mam nieodpartą potrzebę zdefiniowania tego związku. Nazwania go, nadania mu pewnych ram i granic. Chcę nagle wiedzieć, od którego punktu mój smutek ma sens, a radość ma swój powód. Chcę także wiedzieć, do którego punktu wolno mi dojść w moich nadziejach. W wyobraźni i tak byłem już we wszystkich punktach, nawet w tych najbardziej osobliwych.
Teraz już jednak nie odwiedzę na jawie żadnego punktu. Idę spać. Cieszę się, że już za kilka snów będziesz znów bliżej.
Nawet na jawie jesteś przecież już bliżej. Witaj w Paryżu! Tak bardzo chciałbym już lecieć do Ciebie.
Uważaj na siebie uważnie. Szczególnie teraz.
Jakub
@
ONA: Jakubku, czy ja kiedyś mówiłam Ci, jak bardzo lubię myśleć o Tobie? Pewnie mówiłam, ale lubię także myśleć, że jeszcze nie mówiłam. Dzisiaj myślałam o Tobie wiele razy.
Muszę Ci coś koniecznie opowiedzieć. Asia mnie chyba zabije, bo powiedziałam jej, że idę tylko do pokoju poprawić makijaż, a tak naprawdę uciekłam do tej Internet Cafe na dworcu metra i piszę do Ciebie. Asia, odkąd się znamy, zabijała mnie już wiele razy, więc z pewnością jakoś to przeżyję.
Ty uwielbiasz takie historię, bo Ty lubisz wyłapywać zdziwienia. Oraz wzruszenia. Dzisiaj byłam bardzo zdziwiona, l wzruszona także. Nieprawdopodobnie. Ale od początku.
Ten śliczny student od Alicji (tak na marginesie, Alicja jak zwykle uważa, że jest bardzo i "ostatecznie", cokolwiek to znaczy, zakochana w studencie) pracował kiedyś w czasie wakacji dla pewnej niemieckiej wdowy po francuskim przemysłowcu, który wywiózł ją z Niemiec i zamknął w złotej klatce ogromnego domu w południowo-zachodniej części Paryża. Jak myślisz, co mógł robić śliczny student z Polski dla wtedy już ponad czterdziestoletniej wrażliwej wdowy, która ma 3 kucharki, tabun sprzątaczek, 2 ogrodników, szofera i weterynarza "pod telefonem"? Alicja, gdy jest zakochana, nigdy nie zadaje takich bezsensownych pytań.
Studenta zaprosiła wdowa, student zaprosił Alicję (bo co mógł zrobić, gdy Alicja nie odstępowała go na krok), a Alicja zaprosiła nas. Wdowie było to obojętne, bo zależało jej bardzo na zobaczeniu po latach swojego studenta.
Wdowa podesłała pod hotel dwie limuzyny, bo zrozumiała, że student ma kilkunastu przyjaciół, a nie trzy przyjaciółki. Mimo że student recytuje Alicji wiersze po francusku, jego francuski nie jest wcale najlepszy. Przynajmniej ten w mowie. Dom, w którym rezyduje wdowa - bo ona sama twierdzi, że mieszka na Mauritiusie, a w Paryżu tylko rezyduje - jest podobny do Belwederu, tyle że większy. Wdowa jest blondynką o smutnych oczach, które mają, głównie na skutek wielu operacji, niedefiniowalny kształt. Wdowa ma dwie przypadłości, z których druga jest po prostu wzruszająca. Pierwsza to chorobliwe uczucie konieczności "współżycia ze światem". Sama mówiła, ale dopiero po trzeciej butelce wina, że jest to rodzaj natręctwa i to w psychiatrycznym znaczeniu. Wdowa ma w każdym pomieszczeniu (łącznie ze stajnią dla koni) odbiorniki telewizyjne. Uważa bowiem, że w świecie dzieje się tyle tak istotnych rzeczy, że ona musi być o nich informowana. Dlatego wstaje o 5 rano i ogląda wiadomości na wszelkich możliwych kanałach i we wszystkich możliwych językach. Jak przyjechaliśmy, też oglądała jakieś wiadomości i zaszczyciła nas swoją obecnością dopiero 30 minut później. Wdowa po prostu martwi się o świat i chce dokładnie znać powód swoich zmartwień.
Ponadto uważa, że najbardziej w świecie cierpią i tak zwierzęta. Dlatego ma kilka psów, kilka kotów, kilkanaście kanarków, kilka chomików i tylko jedną czarną wietnamską świnię. Świnia jest naprawdę bardzo czarna, ogromna jak znany powszechnie bokser mieszkający w USA, tyle że ładniejsza. Gdy siedzieliśmy w wielkim ogrodzie, świnia biegała jak oszalała, czasami podbiegając do wdowy i trącając ją ryjem, który wdowa z czułością i z rozsuniętymi wargami całowała. Niezapomniany widok. Głośno kwicząca wietnamska świnia biegająca jak oszalała, ryjąca wypielęgnowane trawniki, tratująca klomby przepięknych róż, podbiegająca do wdowy, jak dziecko do matki, po swoją porcję czułości i pieszczot.
Ślicznego studenta świnia wyjątkowo dobrze znała i też go dotykała swoim wilgotnym ryjem. Alicja patrzyła na te czułości wietnamskiej świni z odrazą i bardzo przerażona.
Asia z kolei głaskała przeciskającą się między nami świnię z uwielbieniem, a historii wdowy o zwierzętach, które "są prześladowane przez ludzi", słuchała jak zapowiedzi nadejścia lepszego, dla zwierząt głównie, świata. Widziałam w jej oczach, że gdyby mogła, to przytuliłaby wdowę do siebie.
Po kilku takich oszalałych biegach świnia zniknęła w domu wdowy i więcej się nie pokazała. Wdowa wydawała się tym faktem zaniepokojona, ale nie ruszała się z miejsca.
Wdowa okazała się wyjątkową kobietą. Wszystko, co mówiliśmy, traktowała jak wiadomości kolejnego serwisu informacyjnego i reagowała na nie autentycznym oburzeniem, śmiechem lub współczuciem. Wypiliśmy kilka butelek bordeaux, które donosił kucharz, ponaglany regularnie przez telefon leżący na stoliku w ogrodzie. Gdy wstawaliśmy od stolika, byłam w bardzo erotycznym nastroju. To przez to bordeaux, francuski, który działa na mnie jak afrodyzjak (miej skojarzenia, jakie tylko chcesz), i przez fakt, że jutro wylatujesz z Nowego Jorku do Paryża.
Gdy w ogrodzie zrobiło się zbyt chłodno, przeszliśmy do rezydencji wdowy. Alicja z niepokojem i rozdrażnieniem obserwowała, jak student pomaga wstać wdowie z krzesła w ogrodzie i opartą o jego ramię i przytuloną, obejmującą go w pasie prowadzi do rezydencji.
Po wejściu do ogromnego salonu ukazał się nam niesamowity widok. Wietnamska świnia leżała rozwalona na białej (ze świńskiej skóry z pewnością) kanapie, ustawionej przy ścianie zakrytej prawie w całości szaro-czarną akwarelą o monstrualnych rozmiarach. Marmurowa posadzka salonu była pokryta strzępami gazet, częściowo zanurzonymi w cuchnących amoniakiem kałużach jakiegoś płynu. Chodząc po posadzce, rozgniataliśmy brązowo-czarne ziarna rozsypane w nieładzie. Pod kanapą z białej skóry stała otwarta mała klatka, wokół której leżało szczególnie dużo ziaren. To musiała być klatka chomika, o którym mówiła wdowa. Była całkowicie zdeformowana i nie było w niej chomika. Wdowa, nie zwracając zupełnie uwagi na cały ten chaos w salonie, podeszła do telefonu i spokojnym głosem zaczęła zamawiać limuzynę, która miała odwieźć nas do hotelu w Paryżu. My staliśmy tam jak osłupiali i patrzyliśmy na świnię leżącą na kanapie. Charczała i miała konwulsje, z jej pyska sączył się żółtawy płyn i spływał na marmurową posadzkę, co było wyraźnie widać, strużką po białej skórze kanapy. Nagle wdowa zauważyła, co się dzieje. Opuściła z krzykiem słuchawkę i rzuciła się na ratunek świni. Ja cofnęłam się pod ścianę. Student uciekł z salonu, a Asia podbiegła z wdową do kanapy.
Jakubku! Gdybym tego nie widziała, nigdy bym w to nie uwierzyła. Ale widziałam to tak samo, jak Alicja, która podczas tego wszystkiego wpiła mi się paznokciami w skórę dłoni i przez cały czas trzęsła się jak galareta. Wdowa podbiegła do kanapy i zaczęła robić świni sztuczne oddychanie metodą usta-ryj. Masowała i uciskała okolice jej serca, otwierała siłą pysk i ustami pompowała jej powietrze do płuc. Świnia nie przestawała charczeć. Po chwili wypluła czerwone od krwi resztki brązowej sierści zmieszane z bezkształtną masą gazetowego papieru. Alicja wybiegła z salonu. Asia odwróciła się plecami do kanapy, na której leżała świnia. Wdowa nie przestawała pompować powietrza ustami przez ryj świni. Nie mogłam na to patrzeć. Zamknęłam oczy. Po chwili charczenie ustało. Świnia zsunęła się z kanapy i uciekła z salonu. Wdowa siedziała wyczerpana na marmurowej posadzce, opierając głowę na żółtej od wymiocin i czerwonej od krwi chomika, którego resztki wypluła świnia, kanapie. Asia podeszła do mnie. Wzięła mnie za rękę i wyszłyśmy bez słowa na zewnątrz. Limuzyna już czekała. Alicja siedziała obok kierowcy, student na tylnym siedzeniu. Wsiadałyśmy z Asią bez słowa. Taksówka ruszyła. Nikt nie odezwał się przez całą drogę. Gdy limuzyna stanęła przed hotelem, wysiadłyśmy w milczeniu. Alicja także. Nie pożegnała nawet swojego studenta. Po raz pierwszy od przyjazdu do Paryża nocowała z Asią.
Będąc już sama w moim pokoju, otworzyłam butelkę wina, usiadłam przy oknie i patrząc na ogród przed moim pokojem, myślałam o tym, że podziwiam tę wdowę. Za wierność swoim przekonaniom. Bo jakoś nie mogłam uwierzyć, że ona naprawdę mogła kochać tę wietnamską świnię. Szczególnie po tym, jak zżarła jej chomika.
Po chwili nowe wino wzmocniło bordeaux sprzed godzin. Oddaliłam się od Paryża. Wróciłam do sedna rzeczy. Myślałam o Tobie. Tęskniłam za Tobą.
Kiedyś pytałeś, co to znaczy "tęsknić za Tobą".
W przybliżeniu to taka hybryda zamyślenia, marzenia, muzyki, wdzięczności za to, że to czuję, radości z tego, że jesteś i fal ciepła w okolicach serca.
Dotknę Cię. Już jutro. Dotknę...
@
Zapakowałem prezent dla Ciebie. Położę z innymi pod choinką. Tak bardzo chciałbym, żebyś go mogła rozpakować, a ja żebym mógł widzieć, jak się cieszysz.
Ostatnia kartka miała numer 294. Wysłana 30 stycznia z komputera w Monachium. Była jak wołanie o pomoc. Pisał:
Dlaczego wszyscy mnie zostawiają? Dlaczego?! Znajdź mnie dzisiaj. Tak jak przed rokiem. Proszę, znajdź mnie. Uratuj!
Rozmawiając ze znajomymi i czytając fora internetowe na temat filmu ,,Samotność w sieci'' Witolda Adamka zauwazylem ze film ten ma skrajne opinie od najgorszych do najlepszych. Ja po obejrzeniu ,,Samotności w sieci'' (jeszcze jak był grany w kinach) uważam ze film jest raczej nudny, przez co nie przeczytałem książki. Jednak wczoraj po przeanalizowaniu zamieszczonych fragmentów utworu zaciekawiłem się nią na nowo i myślę, że jak skończę sesje to ją przeczytam.
OdpowiedzUsuńTemat książki Janusza L. Wiśniewskiego jest bardzo ciekawy i na czasie.
Co raz więcej ludzi poznaje się na różnego rodzaju czatach,czy portalach internetowych. Niektórzy szukają tylko wirtualnych znajomych (bo przecież łatwiej wyżalić sie zupełnie obcej osobie, a do tego jeszcze kiedy nie musimy patrzeć jej w oczy jesteśmy odważniejsi i pewniejsi siebie), z którymi nigdy raczej się nie spotkają, inni szukają znajomych, przyjaciół z którymi mogliby spędzać czas codziennie ,lub szukają też starych znajomych (nasza klasa), a jeszcze inni szukają miłości, znudzeni ludźmi otaczających ich na codzień.
Sam postanowiłem założyć konta na portalach internetowych. Poznałem wiele ciekawych i wartościowych osób.
Wracając do fragmentów książki są one ciekawe. Opis pierwszej miłości Jakuba jest bardzo wzruszający. Tekst jest przystępny i czyta się szybko, podobnie jak 2 artykuły do których zamieszczone są linki.
Przepraszam jeżeli mój komentarz nie ma sensu, ale pisze go mając angine ropną i 39 stopni gorączki. Nic przyjemnego.Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńTak jak życie jest procesem świadomego, bądź nieświadomego zaspokajania swoich (uświadomionych,bądź też nie) POTRZEB, tak samo przestrzeń internetowa temu właśnie służy... Wszystko co stworzył człowiek wzięło się przeciez z jego pragnień... Jeżeli jednak człowiek staje się niewolnikiem wirualnego spełniania siebie i dzieje się tak nie w wyniku swobodnego wyboru i dążenia do różnorodności doznań, ale z powodu braku kompetencji społecznych, kompleksów,lęku i nieumiejętności zaspokajania potrzeby kontaktu w autentycznych relacjach z ludźmi, to wówczas jest to forma ucieczki przed zyciem pogrążająca człowieka w samotności:( W sieci tymbardziej... Człowiek jest istotą kruchą i delikatną, przywdziewającą na codzien maski społeczne, które mają chronić go przed zranieniem i śmiesznością. W rzeczywistości jednak, ktoś może nam tę maskę zerwać, odsłonioć nasze prawdziwe ja, wystawiając na ryzyko nasze serce... Dlatego życie "w realu" jest takie ryzykowne! I jeżeli ucieczka w wirualny świat wynika ze zranienia w relacjach z ludźmi i frustracji potrzeby bliskości, wówczas internet jest po prostu ucieczką przed zagrożeniem ze strony ludzi. Jeżeli z obawy
OdpowiedzUsuń(najczęściej nieuświadomionej)przed autentyczną bliskością uciekamy w klikanie, zamiast uśmiechu oferując ikonkę to zwyczajnie idziemy na łatwiznę :( a wtedy wirtualny świat jest zagrożeniem dla zdrowia psychicznego jednostki, jej psychospołecznego rozwoju. Człowiek ponad wszystko pragnie miłości i bliskości, pragnie być wysłuchany i zrozumiany... jest istotą społeczną, potrzebuje ludzi, by żyć... Jeżeli jest samotny i zraniony, nigdy nie zaznał akceptacji, nie był wysłuchany i kochany, wówczas łatwo wpada w sidła internetu -wyimaginowanego świata przyjaźni i miłości-łatwiejszego w obsłudze świata spełnionych marzeń o bliskości...
Tak "samotny człowiek walczy ze swym szaleństwem" :(
W innych wypadkach, internet faktycznie może być ciekawą przygodą...
tao.
Pomimo, iz historia tych dwoje jest piękna i wzruszająca, a książkę czyta się jednym tchem i jest napisana wspaniale, to jużsam jej tytuł porusza równie mocno. Człowiek samotny wśród ludzi pozostanie samotny w sieci... człowiek głodny uczuć czasem może je tam znaleźć, ale uważam, że przeżycia z sieci najczęściej są tylko namiastką życia, choć dla niektórych bardzo cenną ...
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło móc tak wypowiedzieć sie tutaj publicznie
OdpowiedzUsuń:) Ciekawe uczucie :)Pozdrawiam serdecznie :-)
W dobie społeczeństwa informacyjnego, przestrzen wirtulana wydaję się byc takim samym "miejscem" komunikacji jak każde inne. Odnosząc sie do teorii McLuhana, można założyc, że internet jest niejako przedłużeniem naszych zmysłów, usprawniającym nam w znacznym stopniu, sam proces komunikowania, znosząc tym samym, niejako bariery czaso- przestrzenne. Traktując zatem " siec" jako przestrzen,mdz. miejsce spotkan miedzy ludzkich jako przekaźnik i przekaz jednocześnie :) czatowanie, mailowanie, czy nawet pisanie bloga można by uważac za pewien hmm..znak czasów ? :):)Rozwój technologii prowadzi do wymiany przekaźników stosowania coraz wiekszej liczby " protez". Takie myślenie "o sieci" pozwla na uniknięcie wartościowania:)tego pojecią w kategoriach" dobre czy złe ", ( notabene tak niepożadanego w dyskursie naukowym :)zatem, konkretnie juz odnosząc sie do :) ksiązki i opisanego w nim ...zjawiska spolecznego, cóż ...co kto lubi :)
OdpowiedzUsuńZgodze sie tutaj z Ksenia :) ze kazdy ma jakies potrzeby i nie mogac ich zaspokoic w rzeczywistym swiecie :)..szuka jakies alternatywy :)A czasem to własnie wirtulana przestrzeń jawi sie jako bardziej "prawdziwa", bo bez masek :) Mysle ze porównywanie tych dwoch " swiatow" jest bezcelowe...oceniac ktory jest lepszy. jakie relacje " właściwsze", a jaka miłośc prawdziwsza... to dla mnie kiepski pomysł :) Te relacje sa po prostu inne :)
Jenifer napisała do Eljota ... rownie dobrze mogla pojsc do baru i opowidziec to barmanowi :) po prostu kazdy z nas wybiera ten sposob komunikacji jaku mu odpowiada :) Samotnosc w sieci :) rozumiana juz tak wrecz doslowanie jest taka sama jak w swiecie rzeczywistym :) " Samotność nie ma nic wspólnego z brakiem towarzystwa."
— Erich Maria Remarque (Paul Remarque) to po prostu stan ...:) a ineternet to miejsca jak kazde inne :)( patrz pierwsze zdanie :):) hehe :)
Internet - nowa „pigułka” na samotność?
OdpowiedzUsuńCzłowiek żyje w wariabilnym świecie. Nieustannie wszystko ulega przemianą i przeobrażeniom: moda, sztuka, technika, a także sam człowiek. Zmienia się pojęcie normy i normalności, granice tego, co jest tabu coraz bardziej się zacierają, to co wydawało się być pomnikiem niezmienności, okazuje się być betonową budowlą zbudowaną na fundamencie z pisaku. Można powiedzieć, że Internet to przestrzeń zagubionego człowieka XXI wieku. Galaktyka, na podbój której wyruszają Ci, którzy nie potrafią odnaleźć się w skomplikowanym układzie gier społecznych, relacji, coraz częściej opartych na fałszu, niezrozumieniu czy lęku przed byciem samotnym. Zastanawiam się, czy XXI wiek, w wyniku rozwoju technicznego, nie wyprodukował przypadkiem nowej pigułki na samotność. Internet stał się alternatywą dla ludzi samotnych, chorych, odrzuconych przez społeczeństwo. Alternatywą, która umożliwiła zastąpienie przygodnych związków, kolejnej lampki wina pitej w samotności, wzięcia kolejnej porcji narkotyku, który pozwalał, choćby na moment, uśmierzyć „ból istnienia”. W XXI wieku walka z samotnością wydaje się być prostsza. Wystarczy kilka kliknięć myszką, aby przestąpić próg „innego” świata. Świata, który nie zamyka przed człowiekiem drzwi, który stawia przed nim możliwość wyboru. W świecie internetowym, jednostka ludzka nie musi być zdana na tunelowy świat, który zazwyczaj proponuje nam rzeczywistość, świat o jednym rozwiązaniu, często z przerażającą perspektywą na przyszłość. I pomimo wszystkich mądrych uwag, że to w od nas zależy nasze życie i działanie, zazwyczaj rzeczywistość wydaje się być inna, ponieważ musi uwzględniać relację z innymi ludźmi i zależność od nich. A jaki jest ten inny – internetowy świat? Człowiek w Internecie nareszcie może przestać grać społeczną rolę, która została mu narzucona. Może zdjąć maskę, która w rzeczywistym świecie deformuje jego wnętrze. Człowiek może przestać bać się ośmieszenia, odrzucenia, braku akceptacji, może pokazać siebie takim jakim jest. Pomimo tego, że człowiek w Internecie ukazuje się w nagości swoich myśli, nie boi się, że zostanie zraniony. Dlaczego? Może dlatego, że właśnie przekracza próg internetowego świata, po tym jak czyjaś ciężka stopa zgniotła go w rzeczywistym świecie. Może ten internetowy świat pozwala mu wypowiedzieć prawdę swojej duszy, bo nie ma w nim oczu, które kontrolują każdy ruch, uśmiechu, którego ironia echem odbija się w snach. Może taka osoba liczy, że wreszcie spotka w tym „innym” świecie człowieka, który tak samo jak ona zrzucił maskę pozorów i chce pokazać prawdziwego siebie. Świat internetowy, daje taką możliwość odkrycia swojego wnętrza, ponieważ pozwala ukryć się człowiekowi w pancerzu przewodów elektrycznych, twarzy komputerowego monitora. Ktoś kto jest mniej atrakcyjny fizycznie nie musi bać się negatywnej oceny. Internet daje mu możliwość rozłożenia skrzydeł swojej duszy, ponieważ nikt go na wstępie nie skreśla, za to kim jest, jak wygląda. Daje mu szanse, której nie dają mu zazwyczaj ludzie w realnym świecie. W internetowym świecie możemy wybrać z kim chcemy rozmawiać, ile czasu mu poświęcić. To my decydujemy, o wyborze tematu (np. czaty tematyczne), o tym, kiedy i z kim rozmawiamy. W internetowym świecie panuje egalitaryzm. Nie wiemy, czy po drugiej stronie siedzi dyrektor, szef firmy, polityk, lekarz. Możemy poznać kogoś bez zbędnej otoczki, która narzuca nam się w realnym świecie, często automatycznie i nieświadomie w postacie stereotypów i schematów. I w ten sposób wkraczam w ten piękny internetowy świat, który zachwyca nas sobą, jest przecież taki doskonały, taki inny, niezwykły, lepszy, magiczny. I jest jak pigułka narkotyku, wystarcza na tak krótko. Szklany świat, którego idealność tak łatwo zniszczyć. Wkraczamy do niego, by nie dać się zranić, ale zapominamy o jednym, że nie trzeba mieć przed sobą człowieka, aby się zaangażować, wystarczy jego namiastka. To, co wydawało się być znajomością, przeradza się w uczucie, lecz nie wiemy, czy to uczucie jest tylko naszym wyobrażeniem. Nie wiemy, czy dobrze interpretujemy czyjeś słowa, nie widzimy jego rekcji, mimiki, tonu głosu. Uciekając przed światem pozorów, wkraczamy w drugi świat, równie pozorny. Świat w którym można kogoś zniszczyć jednym kliknięciem myszki. Ktoś może nacisnąć delete i już nas nie ma w jego życiu, ale to wcale nie oznacza, że jego nie ma w naszym, ponieważ słowa wystukiwane na klawiaturze, jak korzenie wrosły niezauważone w nasze wnętrze i trudno jest zapomnieć o tej namiastce znajomości, którą ktoś tak łatwo skreślił. Ale na jak długo może wystarczyć świat, w którym każdy jest panem swojego losu, w którym każdy decyduje kiedy i z kim rozmawia? Taki świat wystarcza na moment, kilka chwil, a potem człowiek oczekuje czegoś więcej. I pomimo tego, że obiecał sobie, że się nie zaangażuje, łyka kolejną pigułkę internetowego świat, lecz z czasem ona przestaje wystarczać, tak jak narkotyk, którego potrzeba coraz więcej i więcej. Łykając internetowe antidotum na samotność - człowiek nadal pozostaje samotny, bowiem zapomina, że „Własne więzienie każdy nosi w sobie” i dopóki się go nie otworzy, czy to w realnym, czy internetowym świecie, człowiek będzie nadal samotny.
Samotność w sieci jak i samotność w kazdym innym miejscu pozostaje tą sama samotnością. Aby ja pokonać potrzebne sa pozytywne relacje z ludzmi, ktore musimy budować. Wydaje sie banalne, a jednak wymaga pewnego wysiłku, chęci. Jednym przychodzi to z łatwością, po prostu tacy sie urodzili, "dusze towazystwa", jednak sa tez tacy, ktorzy muszą przelamac w sobie wiele oporow: lęk przed ośmieszeniem, odrzuceniem, krytyką, niesmiałość, kompleksy itp., starają sie z tym walczyć nakladając maski i wędrująć przez zycie w te maski przystrojeni, udając kogos kim nie są. Lecz jak długo można? Czy to nie męczy? Stala kontrola siebie: swoich emocji, mimiki, gestow. Trzeba odreagować, zrzucic maske. Ale gdzie? Kto mnie zaakceptuje takim jekim jestem?- w sieci. Internet to miejsce gdzie taka osoba może zrzucic maskę, napisać o swoich problemach, rozterkach, emocjach, wyrzucic z siebie wszystkie frustracje. Może znajdzie kogoś, kto ma podobne problemy, kto ja wysłucha, zrozumie, może coś poradzi. I dobrze, jezeli udało sie pokonac samotność, jeżeli zaufamy osobie po drugiej stronie, jezeli dzieki niej nie bedziemy sie juz wiecej czuc samotni.
OdpowiedzUsuńJednak w sieci nie tylko zrzucamy maski, znacznie czesciej je nakładamy; mozemy tu kreowac siebie, nadawać sobie cechy o jakich marzymy, przecież nikt mnie tu nie zna, nie wie kim jestem na prawde, tu moge być tym kim chce. Czy jednak takie myslenie nie powoduje, że jesteśmy jeszcze bardziej samotni? Brniemy w klamstwo przed samym sobą, do którego staramy się siebie usilnie przekonać. Lecz pozostaniemy samotni dopuki nie zaakceptujemy siebie, nie poczujemy sie wartościowym człowiekiem, ktory zasługuje na sympatie, przyjaźń, miłość.
Mówimy, że Internet staje się alternatywą dla świata realnego, świata w którym cały czas musimy walczyć o przetrwanie, świata opartego na fałszu i zakłamaniu. Ale czy to właśnie Internet nie jest pełen ułudy i iluzji. To w Internecie, korzystając z tego, że jesteśmy oddaleni od naszego rozmówcy o setki czy tysiące kilometrów, możemy przeistoczyć się w zupełnie inną osobę, która często nie ma z nami nic wspólnego. Jest to furtka dla ludzi, którzy nie potrafią odnaleźć się w prawdziwym życiu, mają kompleksy, uważają, że ich życie jest nieciekawe i niewiele w nim dokonali. Internet jest dla nich światem, gdzie mogą wybić się na tle innych, szokować, przedstawiać poglądy, których nigdy by nie wypowiedzieli wobec osoby stojącej z nimi twarzą w twarz. Jest to również miejsce, gdzie można podleczyć złamane serce lub wdając się w nieobowiązującą rozmowę odsunąć od siebie na chwilę problemy naszej szarej codzienności. Tak też chciała postąpić główna bohaterka – wyżalić się przed kimś odległym i anonimowym, a jeśli nie spełni on jej oczekiwań po prostu go „wyłączyć” i poszukać kogoś innego. I tu spotkało ją zaskoczenie. Zamiast banalnych formułek, które już pewnie wiele razy widziała na ekranie swego komputera, ktoś otworzył się przed nią, co całkowicie ją zaskoczyło. Było to jednocześnie intrygujące dla kogoś, kto był przyzwyczajony do ciągłego udawania kogoś innego. Również w Internecie. Dlatego nie uważam, by rzeczywistość wirtualna mogła stać się dla nas lekarstwem na prawdziwe bolączki. Oczekując łatwej rozrywki możemy się srodze rozczarować.
OdpowiedzUsuńŻycie nie jest proste, ale nie ułatwimy go sobie uciekając w iluzję globalnej sieci. Stawmy mu więc czoła akceptując jednocześnie samych siebie.
Internet z pewnością stał się ważną częścią naszego życia. Dla jednych tylko środowiskiem pracy i niezastąpionym źródłem pozyskiwania informacji, dla innych miejscem spotkań towarzyskich, jedynym miejscem, gdzie czują się sobą i mogą naprawdę czuć i przeżywać. Ludzie, którzy tak jak bohaterowie "Samotności w sieci" są skłonni traktować przestrzeń wirtualną jako alternatywne miejsce poszukiwania szczęścia, świadomie lub nieświadomie wierzą, że ta wirtualna część ich życia okaże się bardziej przyjemna, pociągająca a nawet wynagradzająca ich niepowodzenia w realnym życiu. Mam wrażenie że ta wirtualność przestrzeni internetowej staje się coraz bardziej rzeczywista i tak zaczyna być też traktowana. Stanowi tylko łatwiejszą alternatywę budowania związków międzyludzkich dla osób, które w "tradycyjnych relacjach" sobie nie radzą. Jest to też alternatywa bezpieczniejsza, ponieważ zmniejsza ryzyko zranienia, daje możliwość kontroli własnych uczuć (a raczej zachowań, czyli wypowiedzi) i pewnego rodzaju sterowania rozwojem, kontrolowania tych relacji. Co więcej, dzieje się to bez udziału innych, bez ich oceny, kontroli, cała historia związku zapisana jest tylko w archiwum komunikatora. Wydaje mi się, że ludzie, którzy wierzą w autentyczność wirtualnych znajomości, w możliwość powstania prawdziwego uczucia w Sieci, wierzą w pewien sposób w "mistycyzm" tego uczucia, tajemniczość i jeszcze większe jego znaczenie. Funkcjonowanie w przestrzeni wirtualnej i realnej trudno nawet nazwać "podwójnym życiem", bo przecież w obu "wymiarach" możemy być sobą, lub, równie dobrze, w obu wymiarach możemy grać różne role.
OdpowiedzUsuńPrzyznam że nie oglądałam filmu anie nie czytałam książki, ale zamieszczony fragment zachęca do lektury:)
Zgadzam się,że internet w ówczesnej dobie w pewien sposób zbliża ludzi, pozwala im sie czuć anonimowo, a jednocześnie w pełni mogą odkryć siebie przed druga osobą ,mając jednocześnie pewność, że nie zostaną rozpoznani. Typ czatu z druga osoba pełni swojaka rolę pewnej darmowej terapii, która pozwala powiedzieć coś, co normalnie się nie mówi i nikt o tym nie wie. Nie jestem do końca pewna czy faktycznie można poznać druga osobę- nie mamy pewności czy mówi prawdę, czy może gra kogoś kim chciałaby być.
OdpowiedzUsuńCzy rozmowa przez internet faktycznie pomaga szczerze powiedziawszy nigdy nie próbowałam,więc nie wiem. Mam wrażenie, że wprowadza pewnego rodzaju niepewność co ta druga osoba napiszę, ekscytację czekaniem na wiadomość jednocześnie takie uczucia wciągają w grę internetową. To co jest ważne sam dyktujesz reguły rozmowy, w każdej chwili możesz się wyłączyć, nie musisz odpowiadać na pytanie, które nie chcesz, tak jak przy normalnej rozmowie. Nie jestem w stanie określić czy człowiek potrzebuje akurat takiego rodzaju kontaktu, na pewno potrzebuje bliskości drugiego człowieka, więc stara sie rożnymi sposobami przeciwdziałać samotności.
Nie ufam, takim internetowym czatom, nawet jeżeli wiem,że osoba po drugiej stronie mnie nie zna. uważam, że najlepszy kontakt to "face to face", kiedy widzi sie z kim sie rozmawia, jak reaguje, jaką ma mimikę twarzy.
Książka jest faktycznie fajna, gdyż czytając ją ma sie wrażenie jakby oglądało się film:)
Po obejrzeniu filmu Witolda Adamka pierwsze co nasuwa mi się na myśl to stwierdzenie, że "Samotność w sieci" to film dla ambitnych odbiorców. Moim skromnym zdaniem obraz ten kierowany jest do ludzi wrażliwych, mających wyobraźnię, potrafiących myśleć oraz co najważniejsze ludzi zdolnych do refleksji. Film ten ma swój urok, klimat, czar. Ma po prostu klasę. Rozkładając go na czynniki pierwsze muszę stwierdzić, że zarówno muzyka, zdjęcia no
OdpowiedzUsuńpo większej części gra aktorska tworzyły spójną i ciekawą całość. Spodziewałem się filmu nudnego, nieciekawego. Takie opinie słyszałem o nim w rozmowach z ludźmi, którzy oglądali go wcześniej Bądź tylko udawali!! Według mnie film jest ciekawy, na swój sposób inspirujący i może (powinien) się podobać, dlatego nie rozumiem ludzi negatywnie wyrażających się na jego temat. Analizując rodzimą filmową produkcję ostatnich lat pozostaje mi życzyć, aby więcej podobnych obrazów pojawiło się i zagościło na polskiej scenie filmowej.
"Człowiek jest zwierzęciem społecznym". Zdecydowana większość ludzi odczuwa potrzebę kontaktu z innymi:) Internet jest jednym z środków umożliwiających zaspokojenie tej potrzeby. Czy jednak pozwala wyeliminować samotność? Wydaje mi się że tak, jeśli chcemy zaspokoić potrzebę afiliacji: znaleźć grupę o podobnych poglądach,zainteresowaniach itp. Jeśli jednak szukamy w internecie głębokich, emocjonalnych związków z innymi(i chcemy je jeszcze przez internet utrzymać), to raczej jest to niemożliwe.
OdpowiedzUsuńPrzed przystąpieniem do "konsumpcji" tego obrazu spotkałem się z licznym komentarzami moich znajomych na jego temat. Szeroka skala opini - od bardzo pozytywnych po znudzone westchnięcia - jeszcze bardziej prowokowały mnie do sprawdzenia go na własnej skórze.
OdpowiedzUsuńNiestety, moje ambiwalentne nastawienie nie było pomocne przy próbie analizy materiału. Gdy tylko usłyszałem o tym filmie, pomyślałem, że będzie to pewnie kolejna romantyczna komedia - klon "You've got mail". Jakież było moje zaskoczenie, gdy film okazał się z zamiaru czymś zupełnie innym.
Na tle krajowych "superprodukcji" obraz Witolda Adamka jest śmiałą próbą stworzenia czegoś zupełnie innego przy użyciu tak banalnego tematu jakim jest miłość w połączeniu z nowymi sposobami komunikacji.
Moim zdaniem, pomimo lekkiego znudzenia "napietą" akcją filmu, mogę stwierdzić, że przygoda z tym filmem była ciekawym doznaniem:)
Natomiast jeżeli chodzi o temat i główne przesłanie tego filmu, to muszę niestety zaznaczyć, iż film nie wyczerpał tematu. Spłycił go, a także pokazał z jednej tylko strony. Nie mogę zarzucić autorowi subiektywizmu, gdyż nie znam jego zamierzeń odnośnie tego filmu.
Tak czy inaczej, temat jest bardzo ważny w naszych czasach. Bardzo szybko zyskuje na znaczeniu. Przykładem są wciąż rozwijające się portale społecznościowe. Od naszej-klasy, poprzez hobbystyczne i tematyczne, na erotycznych i matrymonialnych (czyt. randkowych) kończąc. Wynika, to przede wszystkim z coraz większej potrzeby bycia członkiem jakiejś grupy w naszym zapracowanym i zabieganym życiu. Ludzie potrzebują miejsca, gdzie można stać się kimś lepszym i atrakcyjniejszym. Gdzie bez problemów można spotkać ludzi ludzi o podobnych zainteresowaniach. A przede wszystkim miejsca, w którym bariery i wszelkie hamulce są bardzo często na znacznie bardziej liberalnym poziomie, gdzie każda dyskusję można zakończyć jednym kliknięciem myszki.
Nie potrafię jednoznacznie ocenić tego zjawiska. Rozumiem, że postęp jest konieczny i bardzo użyteczny, jednak nie powinien doprowadzać do całkowitej izolacji od naszej historii i tradycji.
to niestety literacka fikcja w którą chcemy wierzyć
OdpowiedzUsuńŻyjemy w czasach , gdzie bez Internetu nie da się funkcjonować. Prawie każdy ma jakieś konto, czy to mailowe czy na jakimś forum. Tu można znaleźć prawie WSZYSTKO..wystarczy wpisać w wyszukiwarce dane słowo, nawet miłość czy kogoś z kim mogę porozmawiać...ot tak, nawet go nie znając. W prawdziwym życiu nigdy bym nie podeszła do pierwszej spotkanej osoby na ulicy i zaczęła jej opowiadać o moich uczuciach czy wogóle o sobie. Wydaje mi się, że ludzie wogóle mają problem z wyrażaniem swoich uczuć i emocji. Pewnie...dużo łatwiej jest zalogować się na jakimś czacie, powiedazieć to co siedzi nam w środku...ale co to zmieni? Tak...pooczujemy się lepiej...ale na jak długo? Ludzie coraz bardziej zamykają się w sobie...nie rozmawiają ze sobą na żywo...a to tylko utrudnia życie. Wygadamy się na czacie zupełnie obcej osobie, która też może mieć podobny problem, ale moim zdaniem to nie to samo. Problemy i emocje rodzą się w człowieku, a nie w Internecie i uważam, że tylko szczera rozmowa na żywo, gdzie widać Twoje prawdziwe emocje może być rozwiązaniem. A nawiązując konkretnie do filmu, to ma on swój klimat i rzeczywiście nie wszystkim może odpowiadać:)Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńŻyjemy w czasach , gdzie bez Internetu nie da się funkcjonować. Prawie każdy ma jakieś konto, czy to mailowe czy na jakimś forum. Tu można znaleźć prawie WSZYSTKO..wystarczy wpisać w wyszukiwarce dane słowo, nawet miłość czy kogoś z kim mogę porozmawiać...ot tak, nawet go nie znając. W prawdziwym życiu nigdy bym nie podeszła do pierwszej spotkanej osoby na ulicy i zaczęła jej opowiadać o moich uczuciach czy wogóle o sobie. Wydaje mi się, że ludzie wogóle mają problem z wyrażaniem swoich uczuć i emocji. Pewnie...dużo łatwiej jest zalogować się na jakimś czacie, powiedazieć to co siedzi nam w środku...ale co to zmieni? Tak...pooczujemy się lepiej...ale na jak długo? Ludzie coraz bardziej zamykają się w sobie...nie rozmawiają ze sobą na żywo...a to tylko utrudnia życie. Wygadamy się na czacie zupełnie obcej osobie, która też może mieć podobny problem, ale moim zdaniem to nie to samo. Problemy i emocje rodzą się w człowieku, a nie w Internecie i uważam, że tylko szczera rozmowa na żywo, gdzie widać Twoje prawdziwe emocje może być rozwiązaniem. A nawiązując konkretnie do filmu, to ma on swój klimat i rzeczywiście nie wszystkim może odpowiadać:)Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńfilm opowiadający historię miłości, która rozpoczyna się nie na przypadkowym spotkaniu w na ulicy, w księgarni, czy w kinie, lecz na łączach internetowych. Film aktualny, gdyż w dzisiejszych czasach zdarza się to coraz częściej (chociaż nie należę do zwolenników takiej formy) i wiele osób nigdy, by się nie poznało, gdyby nie Internet. Oprócz miłości ważniejsza wydaję się tutaj samotność tych ludzi,na którą internet wydaje się pośrednim mimo wszystko lekarstwem...
OdpowiedzUsuńDoba komputeryzacji i internetu przyniosła ze sobą nową formę zawierania znajomości - nową ale szybko zdobywającą zwolenników wśród młodego pokolenia. Z własnego doświadczenia i rozmów przeprowadzanych drogą witrualną - mogę stwierdzić, ze dla wielu ludzi jest to okazja raczej nie do ukrywania się, ale do odkrywania siebie i własnych słabości przed drugim człowiekiem. Jednak konktakt przez internet jest na tyle "komfortowy", że eliminuje komunikację niewerbalną, której nierzadko się obawiamy i próbujemy ukryć w kontaktach face to face. Wielokrotnie słyszałam, iż osoby preferują kontakt przez komunikator niż na żywo, tłumacząc to tym, że przez internet potrafią powiedzieć więcej, a na żywo są bardziej powściagliwi. Można uznać, że w rozmowie internetowej wytwarza się pewien specyficzny klimat, któremu pomaga działanie naszej wyobraźni. Podobnie jest z książką "Samotność w sieci" - gdy czytamy, wyobrażamy sobie te sytuacje w pewien sposób, czego oczywiście nie oddaje film - dalece odbiegający od wersji literackiej.
OdpowiedzUsuń"Samotność w sieci" to nic innego jak historia miłości w wirtualnym świecie. Myślę, że historia ta doskonale odzwierciedla niepokoje i pragnienia ludzi naszych czasów."Samotność w Sieci" to nie tylko powieść o współczesnym świecie internetu, wirtualnym życiu, przede wszystkim jest to klasyczna historia o miłości, tej jednej, wyśnionej, która wzrusza do łez...i na którą czeka się czasem całe życie.
OdpowiedzUsuńSzkoda tylko, że fabuła filmu jest "okrojona" w porównaniu z książką.
W sieci każdy z nas może kreować siebie takiego jakim chciałby być, przybierać takie cechy o jakich marzył przez całe życie. Często udajemy przed sobą samym kogoś innego..a w wirtualnym świecie jest to jeszcze prostsze. Nawet miłość wirtualna staje się bardziej realna...
OdpowiedzUsuńChyba stąd bierze się tak wielka popularność materiałów o tematyce erotycznej...a raczej ich ogromna skala...ludzie szukają miłości wirtualnej, bo na ironię ona wydaje sie im bardziej rzeczywista. Wejście na witryny erotyczne, a co dalej za tym idzie cyberseks dostarcza zaspokojenia seksualnego. Niestety nie jesteśmy w stanie przewidzieć płynących z takiego zachowania konsekwencji...
Człowiek z czasem traci kontakt z rzeczywistością, poczucie czasu, zaniedbuje obowiązki. Uzależnienie od cyberseksu prowadzi do braku kontroli nad własnym zachowaniem.
Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam serdecznie !
OdpowiedzUsuń